Joe stała nad lodowymi, nędznymi szczątkami
Zegarowego Pająka. Z głęboką odrazą zmiażdżyła obcasem najbliższe odłamki na
delikatny proszek. Nic z niego nie zostało. Nic, nic. Jej znęcanie się nad
resztkami potwora przerwał cichy jęk przy suficie. Joe podniosła głowę. W górze
nadal wisiał Kyle. Teraz chłopak wił się dziwacznie, cały zielony na twarzy. Na
dłonie wystąpiły mu ogromne bąble, zniekształcając palce. Kyle zacisnął zęby i
spojrzał na Joe.
- Użarł mnie! - krzyknął w jej stronie.- Jego jad! Cholera!- po tych słowach
drgnął gwałtownie, oczy uciekły mu w głąb czaszki i chłopak opadł bezwładnie na
metalowe sploty pająka.
Po paru minutach tępego wpatrywania się w
nieruchome ciało Kyle, zwisające ciężko spod sufitu, Joe stwierdziła, że nie ma
już kogo ratować. Nie było jej lekko z myślą, że jej towarzysze odeszli. I to w
taki sposób. A przecież nie byli już wcześniej skazani na bezapelacyjną śmierć.
Joe nie chciała myśleć, o tym jaki koniec ją czeka. Obejrzała się w około. Na
czarno-białych płytkach rozsypane były szczątki Jakie i Pająka. Spalone, czarne
Jakie. Zmrożone, białe Pająka. Nikły na posadce, zlewając się w nią w jedno.
Przed Joe były zabójcze drzwi, od których zginęła Jakie. Po prawe stronie ziała
wielka pustka po Zegarowym Pająku, który teraz ścielił się obficie pod nogami
Joe, jak pokorny sługa, błagający o litość. Której nie otrzyma. Nad Joe, obok
kryształowego żyrandolu, przygwożdżony żelaznymi sieciami wisiał martwy,
zniekształcony trucizną potwora, Kyle. Joe nie chciała na niego patrzeć.
Westchnęła. Zamknęła oczy.
Poczuła się jakby była gdzieś zupełnie indziej.
Daleko, daleko. Idealnej ciszy nie mącił najmniejszy szmer. Było spokojnie,
bezpiecznie. Nagle, w całkowitej ciemności zamkniętych powiek Joe dostrzegła
malutki, ciepły ognik, który rósł i rósł, jak nadjeżdżający pociąg w tunelu,
ale wolniej. Jakby ktoś niósł w jej stronie pochodnie… Joe nie otwierała oczu.
Czekała cierpliwie.
I w końcu stanęła przed nią. Jej mama. Nic się
nie zmieniła, choć minęło tyle czasu. W sumie mama była martwa. Duchy nie mogą
się zmieniać. Taka już ich natura.
- Mamo.- szepnęła Joe. Uśmiechała się. Była szczęśliwa. Tak długo jej nie
widziała. Dopiero teraz Joe poczuła, jak bardzo brakowało jej mamy. Jak bardzo
za nią tęskniła. -Słońce, wszystko będzie dobrze. Zobaczysz. Nie możesz się bać. Strach cię zgubi. Musisz być dzielna i pewna siebie. To wystarczy. Tom bardzo za tobą tęskni. Cleo i Joseph też. Brakuje cię też w domu. Ojciec i twoi bracia nie zapomnieli o tobie. Wciąż wierzą, że żyjesz. I żyjesz. I będziesz żyć.- mama zamilkła na chwilę, przyglądając jej się.- Masz przepiękne oczy, córeczko.- po tych słowach uśmiechnęła się czule, patrząc wprost w kryształowe oczy Joe. Popatrzyła na trzymaną w ręku pochodnię i odwróciła się pomału. Joe bardzo chciała aby mama została.
-Mamo, zaczekaj!- zawołała za nią. Mama zatrzymała się, ale nie odwróciła.
- Teraz czeka cię najważniejsze i najtrudniejsze starcie. Przygotuj się. Będę tuż obok ciebie. Obiecuję. A teraz już idź.- mama wzięła głęboki oddech i zdmuchnęła wesoły ognik pochodni. Joe na powrót ogarnęły nieprzeniknione ciemności. Mimo to wiedziała, że mama nadal tu jest. I to dodało jej siły, by otworzyć oczy.
Z początku nic nadzwyczajnego nie widziała.
Wiedziała jednak, że to tylko pozory, jakich pełno w mrocznej Twierdzy Innych.
Wytężyła mocniej swój nowy, kryształowy wzrok. I dostrzegła ich. Pełzli ku niej
powoli. Spokojnie i bezszelestnie jak drapieżne dzikie koty wśród traw. A ona
była ich zwierzyną. Biedną i bezbronną. Biedna i bezbronna? Nie. Nie ona.
Obserwowała ich. Wyglądali jak szarawy dym,
wijący się po posadce. Sunęli pomiędzy szczątkami Jakie i Pająka, jak żmije po
piasku pustyni. Każdy ich ruch pozostawiał na płytkach wstążeczkę dymu. Są tacy
pewni siebie. Tacy głupi- pomyślała Joe. Byli coraz bliżej.
- Dobra, wystarczy tych gierek. Wiem gdzie jesteście. Możecie zebrać się do
kupy i pokazać mi swoje obrzydliwe twarzyczki! Chyba się nie wstydzicie, swoich
p r a w d z i w y c h postaci, co?- krzyknęła Joe, patrząc jak szare mgły
zatrzymują się tuż przed czubkami jej butów. Na posadce coś się zakotłowało i
zawirowało w dzikiej furii. Szary dym nabrzmiał i zaczął gęstnieć. Rósł i rósł,
otaczając ją ciemnymi szponami. Joe jednak czekała aż Trzej Bracia powstaną.
Chciała spojrzeć im w oczy. Chciała, bardzo tego pragnęła.
Dymu było coraz więcej i więcej. Roztaczał
duszącą woń, a Joe zauważyła, że w szarości zawirował wokół niej czarny popiół.
Nagle całą Twierdzą poruszył tak potężny wstrząs, iż wysokie, gotyckie okna
rozprysły się w drobny mak, opadając srebrnym pyłkiem na czarnych włosach Joe.
Ta jednak nawet nie drgnęła, wciąż czekając na swoich przeciwników. Dała im
czas.
I w końcu powstali. Wysocy, postawni, pełni mocy.
Groźni. Na Joe nie robili już wrażenia. Za dużo czasu spędziła z nimi.
Uodporniła się na ich truciznę. Pierwszy z braci stał w środku, pomiędzy
pozostałymi dwoma. Był wyższy i roztaczał wokół siebie mroczniejszą aurę. Jego
srebrna szata połyskiwała bogato, na jego skostniałych, osmolonych
nadgarstkach. Pozbywszy się swojej okaleczonej ludzkiej postaci, Moss nie miał
nawet skrawka twarzy. Łysa czaszka owiana była szarawą mgiełką. Cała jego
postać wyglądała jak dziwaczny manekin na szkolne przedstawienie. Jak można bać
się kukły?
- Nareszcie cię poznałam. Pierwszy Brat... Cóż za zaszczyt.-zadrwiła Joe,
patrząc wysoko w górę aby spojrzeć w miejsce gdzie człowiek miałby oczy. Na jej
słowa pozostali dwaj pierwotni poruszyli się niespokojnie, ale Moss wciąż wstał
niewzruszony. Joe nie podobało się, że Manekin stoi tak spokojnie i nie okazuje
żadnych uczuć. Nic, jakby nie potrafił.- Zmieniłaś się. Wiedźma tobą kieruje, to pewne. Już dawno temu wiedziałem, iż ten dzień nadejdzie. Przygotowałem się. Nie pozwolę jej wygrać. -przemówił Pierwszy Brat piszczącym, wysokim głosem, tak niepodobnym do jego człowieczego tonu, iż Joe się wzdrygnęła. Rozgniewały ją słowa Pierwszego Brata.
- Nikt mną nie kieruje. Sama wiem czego chcę!- wrzasnęła dziewczyna, wspinać sie na palce, by wydać się wyższa. Manekin tylko prychnął.
- Tak ci się wydaje, dziecino. Moja mała biedna, kochana Josephine nigdy by się tak nie zachowała. Jesteś tylko marionetką w rękach Wiedźmy...- każde słowo Moss wypowiedział mocno i dobitnie, pochylając się nad Joe, jakby chciał zaznaczyć jej małe znaczenie.- I teraz nadszedł czas, by rozstrzygnąć, kto będzie trwać wygrany, a kto zginie na wieki pogrzebany jako słaby przegrany. To trwa już za długo. Panie mają pierwszeństwo- Moss okręcił się w miejscy, trzepocąc szatą.
Zawiał potężny wiatr. Dwaj pozostali bracia
ukłonili się Mossowi i rozpryśli się w gęstą, czarną, połyskującą mgłę. Mgła
uniosła się w powietrze i uderzyła z całą mocą w Joe, zwalając ją z nóg. Wokół
dziewczyny rozległ się lodowaty śmiech Pierwszego Brata, ale atak nie został
ponowiony. Mgła się rozwiała. Zniknęła.
- No dalej, Wiedźmo!- wrzasnął, przekrzykując wyjący wiatr.- To starcie
między mną, a tobą! Moi Bracia się w to nie mieszają. Tylko ja i ty.
Zaczynaj! Rozpocznij bitwę swojej ostatecznej śmierci!
Joe wstała. Czuła jak buzuje w niej adrenalina.
Jak rozpala jej żyły i trafia do serca, prawie je rozsadzając. Joe wzięła
głęboki oddech. Zabije Mossa. Zabije. Pośle go do piekła. Tam, gdzie jego
miejsce.
Pierwszy Brat stał parę metrów naprzeciwko niej,
gotowy do ataku. Jednak to ona miała zacząć. Zamknęła oczy i uniosła ręce,
wysoko nad głową. Poczuła moc. Dziwne mrowienie rozchodzące się po całym ciele.
Jej stopy oderwały się lekko od posadzki. Joe unosiła się ponad Mossem. I wtedy
to poczuła. Już całkowicie. Namacalnie. Obok niej, gdzieś w głowie. Nie była
sama. Nie była to jednak jej mama. To był ktoś pozornie obcy. Niby nieznany.
Budził się do życia. Był zły. Potężny gniew skumulowany tysiącleciami uwalniał
się. Zabijemy go, Joe. Skończymy z nim razem. To była Wiedźma. Joe była
pewna. Podświadomie dziewczyna od dawna o tym wiedziała, ale nie bała się.
Miała wrażenie, że teraz, z Wiedźmą u boku, Moss nie ma szans. A więc chodźmy-
pomyślała Joe. - Chodźmy razem. W głowie usłyszała groźny, żądny krwi śmiech.
Joe poczuła, że też się uśmiecha. Dziewczyna
usłyszała syk powietrza wokół siebie. Otworzyła oczy i w tym momencie jej stopy
uderzyły o płytki, tak jak poprzednio uderzyło w nie cielsko zegarowego Pająka.
Joe kucnęła, jak przyczajony tygrys. Moss wciąż czekał. Zaczynajmy.
Rzekła Wiedźma.
Joe rozpoczęła. Zrobiła ruch, jak biały pionek na
szachownicy. Oderwała zniszczone płytki posadzki i cisnęła je w stronę
Pierwszego Brata. Nie wiedziała jak to zrobiła, ale spodobały jej się jej nowe
zdolności. Moss zareagował od razu, unosząc chudą rękę nad głowę i blokując
atak, jakby od niechcenia. Jakby chciał pokazać, że to dla niego nic. Moss
niezwykle szybko zamachnął się do przodu, szumiąc przy tym srebrną szatą. Ku
Joe pomknęła poszerzająca się, ciemną rozpadlina, z której dochodziły
rozdzierające powietrze, suche wrzaski torturowanych. Joe w ostatniej chwili
odskoczyła w bok.
- Tylko na tyle cię stać Parnnel?- nie wiedzieć czemu to imię rozwścieczyło
Joe.
Jakby Moss nie był godzien go wypowiadać.
Rozłożyła ręce jak do ptak lotu. Po podłodze i wszystkich ścianach
przeszła fala lodu, który skrzył się, jak wypolerowany. Całe pomieszczenie
wyglądało jak wyjęte z bajki o zimowej krainie. Joe spojrzała w stronę Mossa.
Tam gdzie jeszcze przed chwilą stał Pierwszy Brat, była teraz wielka szklana
kopuła, wysoka prawie pod sam lodowy sufit. W środku lodu coś majaczyło. Jakaś
postać. To był Moss. Wiedźma znów się zaśmiała. Jednak tym razem jej śmiech
potoczył się echem po całym pokoju. Wiedźma przejęła kontrolę nad ciałem Joe.
Dziewczyna nie mogła nic na to poradzić.
- Jak śmiesz nazywać mnie po imieniu, staruchu?!-krzyknęła w stronę
zamrożonego Mossa. - Nie myśl, że tylko ty przygotowywałeś się do tego dnia!
Byłam uwięziona! Nie miałam wyboru! Pięć tysięcy lat, zamknięta w lodowym
krysztale, czekając na odpowiedni moment i powrót Potomka! Pięć tysięcy lat
zamknięcia , podczas gdy ty niszczyłeś nasz świat w najlepsze! Zapłacisz
mi za to! Teraz!- Wiedźma imieniem Parnnel kucnęła, przykładając dłonie to
zmrożonej posadzki. Pod wpływem jej dotyku z podłogi wyleciało z tuzin lodowych
ptaków o ostrych jak ostrza skrzydłach i długich haczykowatych dziobach.
Wiedźma wyprostowała się dumnie.- Pozwoliłeś mi zacząć. Ja pozwalam ci się bronić.- na jej słowa rozległ się metaliczny, ostry brzęk i lodowa kopuła rozprysła się drobne kawałki. W tym samym momencie Wiedźma wyszeptała ustami Joe:
- Atak- i jej lodowe ptaki pomknęły jak strzały na wściekłego Mossa.
Pierwszy Brat łapał je w locie i niszczył,
posyłając w niebyt. Jednak ostatni ptak zrobił unik, przed jego kostnymi
palcami i ugodził go, zakrzywionym dziobem prosto w twarz. Zaraz potem
przypłacił to życiem, lecz długa, popękana szrama pozostała na obliczu
Mossa, znacząc miejsce jego niedoskonałości. Pierwszy Brat przez chwilę stał
nieruchomo, z lekko odchyloną głową, jakby nie dowierzał w swój błąd. Joe nie
zauważyła kiedy Moss stanął przed nią. Był to ułamek sekundy. Pochylił się nad
Joe i Wiedźmą i wyszeptał cicho:
- Koniec zabawy, Parnnel.- wyprostował się i wyciągnął długą rękę aby zadać
ostateczny cios.
Musimy
się ruszać. Szybko. Usłyszała Joe i nim zdążyła cokolwiek pomyśleć już
czuła jak jej ciało tańczy, z niewyobrażalną szybkością, unikając kolejnych
zabójczych ciosów Mossa. Nagle ciałem Joe coś szarpnęło, zatrzymując w połowie
korku. Była to jakaś mroczna siła, która oplatała jej umysł i więziła zmysły. Nie,
nie. Odejdź głupi! Wrzeszczała Wiedźma. I Joe zobaczyła jak z nikąd pojawia
się postać jednego z pozostałych Braci. Przybyły wyciągał przed siebie
niebieskawą dłoń odzianą w rękaw filetowej szaty. Gdy Pierwszy Brat dostrzegł
go wyprostował się dumnie i syknął w jego stronę:
- Mówiłem, że chcę się z nią rozprawić
sam!
- Nie radzisz sobie, Bracie. Jak mogę pozwolić ci przegrać?- odpowiedział spokojnie odziany w fiolety.
- Jak śmiesz?!-wrzasnął Moss i nim ktokolwiek zdążył zareagować zacisnął skostniałe szpony na szyi swojego Brata.
Podniósł go w górę. Przez chwilę dwaj Bracia
zastygli jak pełna patosu rzeźba. Mimo uścisku Mossa, Brat nadal unieruchamiał
Joe, wyciągając ku niej swoją dłoń. Coś nagle zachrobotało i Joe zobaczyła, jak
Brat zaczyna rozsypywać się pomału, jak zamek z piasku, pozostawiony na wolę
morskiego wiatru.
- Bracie…- w jego zdławionym, przez uścisk szponów Mossa, głosie pobrzmiewał
strach i niedowierzanie.- Ja jestem Brat Wojny. Ja wygrywam. Zawsze.- buchnął fioletowy kłąb piaskowej mgły i wraz z Innym zniknęła moc unieruchamiająca Joe.
Joe nie zdążyła nawet się poruszyć, gdy poczuła,
jak coś uderza ją z całej siły w brzuch i ścina z nóg. Dziewczyna przeleciała
parę metrów i upadła na lodowatą, śliską podłogę. Oparła się na ramionach,
próbując wstać. Kolejne pchnięcie, kolejny ból. Tym razem na skroni. Nie
wiedziała co się dzieje. Była w stanie tylko zakryć sobie głowę rękami i czekać
na koniec. Ból, ból. I wtedy poczuła, jak ktoś ciągnie ją w górę za włosy i stawia
na nogi.
- Masz już dość, Parnnel? Czy uważasz, tak jak mój zniszczony Mądry Brat,
który myśli iż jest najwspanialszy i wszystkowiedzący, że już przegrałem? Jedna
mała rysa jeszcze o niczym nie świadczy. Chodź tu do mnie. Pokaż się w pełnej
krasie.- powiedział Moss, trzymając Joe w górze za cienką koszulkę. - No
chodź.- syknął jadowicie. Moss wpatrywał się w Joe, tak jakby nie patrzył na
nią, ale na ukrytą w jej umyśle Wiedźmę. Nie. Joe usłyszała smutny głos
Parnnel. To nie może się tak skończyć. Joe, obiecaj mi, że to się tak nie
skończy. Że skoro ja nie mogę, ty to zakończysz. Dobrze? Joe
przełknęła ślinę, nadal wisząc nad ziemią, zezując na szpony Mossa, znajdujące
parę centymetrów od jej szyi. - Dobrze.- odpowiedziała na głos Joe.
W tej chwili poczuła jakby w środku jej głowy
znajdowała się letnia woda, która wirując huczała coraz głośniej i głośniej, aż
w końcu Joe zacisnęła powieki, chcąc tylko by ten chaos w jej głowie się
skończył. I skończył. Gdy Joe otworzyła oczy zobaczyła, że Moss ją puścił i, że
między nią a nim stoi jakaś delikatna zjawa o niebieskiej poświacie. Miała
długie, białe włosy i białą, prostą suknię. Była jak duch umarłego. Nim
przeszyły ją szpony Mossa, uśmiechnęła się jasno do dziewczyny i zamknęła szare
oczy, Joe. Takie same szare oczy. Patrząc na Wiedźmę Parnnel, Joe poczuła się
jakby miała siostrę. Martwą siostrę, obracającą się w nicość. Moss stał nad
miejscem, gdzie przed chwilą zniknęła, na zawsze. Nadal nie miał twarzy, ale
Joe wiedziała, że triumfuje w milczeniu.
- Nie.- w Joe buzowała wściekłość.
To już nie była jej zaciekłość zmieszana z
uczuciami Wiedźmy. Teraz była to czysta wściekłość. Wszyscy już umarli. A ona
żyje. I nie bez powodu. Joe zobaczyła jasność. Nie widziała Mossa ani niczego,
co go otaczało. Ten mrok i zakłamanie czarnych istot. Jasność się załamała. Ze
wszystkich stron otaczali ją ludzie w szarych szatach. Mieli puste spojrzenia
umarłych i rzeczywiste ciała ludzi żywych. Nie należeli do żadnego świata. Było
ich 20. 20 Utalentowanych, którzy teraz zrzucili swoje ciemne postaci.
Milczeli. Już nie szeptali. Jeden z mężczyzn wystąpił z kręgu, kłaniając się
lekko Joe.
- Pomożemy ci, moja droga Joe Wade. Poświęcimy swoje wspomnienia, by uwolnić
raz na zawsze świat od tych diabelnych istot. Masz jedną szansę, którą musisz
wykorzystać właściwie. W przeciwnym wypadku wszyscy zginiemy. Powodzenia. - Joe
tylko kiwnęła głową. Potem jasność osłabła, aż wrócił obraz lodowego,
zrujnowanego po bitwie pokoju, na środku którego stał Moss. - Widzisz, skarbie? -rzekł cicho, ale wyraźnie.- Zostałaś sama. Joe była pewna, że gdyby posiadał usta, uśmiechnąłby się jadowicie. Joe nie zdążyła mu odpowiedzieć, bo oto przy samym suficie, coś zamigotało jasno. Pierwotny spojrzał w górę. Joe podążyła za jego niewidocznym spojrzeniem. Pod sufitem latała chmara kryształowych Secretusów. Motyle wróciły. Trzepotały mocno skrzydłami. Joe rozpoznała w tym znak od Utalentowanych. Czekała co się stanie. Musiała wykorzystać ofiarowaną jej szansę…
Nagle błyszcząca chmara runęła na Mossa. Ten
zaskoczony jedynie osłonił dłońmi oszpeconą twarz. Był pewny, iż Secretusy
rzucą się na niego, ale te jak wielka fala lodu, ominęły Mossa, jakby ten miał
wokół siebie zbyt mroczną aurę. Może i tak było. Motyle poszybowały z
szybkością błyskawicy, prosto w zamarzniętą okrągłą ścianę pokoju. Nie
zatrzymały się przed przeszkodą. Z wielką siłą uderzyły w jej powierzchnię,
rozpryskując się z brzękiem w drobny mak. Pokój ogarnęła fala kolorów i głosów.
To wspomnienia Utalentowanych wzbijały się w górę, uwolnione. Wszystko szybko
minęło. I znów zapadła cisza. Moss wyprostował się i zaśmiał głucho.
- Co oni chcieli tym zyskać? - zapytał bez emocji.- Co to miało im dać? No,
powiedz mi, Josephine?- Inny przekrzywił lekko głowę.
Joe nie wiedziała co myśleć. Co robić. Nic się
nie działo. Może coś poszło nie tak? Co teraz? Joe gorączkowo zaciskała dłonie.
Poczekaj. Był to chór głosów, ale Joe potrafiła wypłać głosy mamy i
Wiedźmy. One tu z nią były. Teraz. Joe zaczekała. Moss nie znów nie doczekał
się odpowiedzi. Ruszył więc spokojnie w stronę Joe. Nie spieszył się. Czuł się
już wygrany. Joe liczyła jego kroki. Jeden. Drugi. Trzeci. Za czwartym krokiem
poniosło się dziwne puste echo, jakby pod cienką posadzką nic nie było. Rozległ
się głuchy brzęk, potem następny. Chropowaty, ostry. Nagły, jakby coś pękało,
pod mocnym naciskiem. Odgłosy dobiegały zewsząd. Jakby otaczały Joe i Mossa
ciasnym kręgiem. Brat przystanął w połowie kroku spięty i gotowy do odparcia
kolejnego ataku. Nagle zaległa cisza. Joe słyszała swój oddech i bicie swojego
serca. Nienawidziła takiej ciszy. Już wiedziała, co zaraz się wydarzy. Wzięła
głęboki oddech. Popatrzyła na mocno popękane ściany wokół niej i zamknęła oczy.
W tym samym momencie całą Twierdzą wstrząsnęło potężne trzęsienie ziemi. Ostatnie.
Już ostatnie.
Joe owiał dziwnie żywy, letni wiat. Był lekki,
ale jednocześnie jakby duszny. Taki jaki jest wiatr na początku lub na samym
końcu lata. Niósł ze sobą wiele melodii, zapachów. Wiele ciekawych historii Był
taki kolorowy... Serce Joe zabiło mocniej. Nie czekając ani chwili dłużej,
otworzyła szeroko oczy, chcąc zobaczyć jak najwięcej.
Stała w rozległym, lekko zarośniętym ogrodzie
Toma. Nic się tu nie zmieniło. Nic, oprócz lodowych okruchów tonących w trawie
i wsiąkających na zawszę w ziemię pod jej stopami. Nic, oprócz lekkiego,
migotliwego, ulotnego zarysu zniszczonego okrągłego pokoju w Twierdzy
Innych, w którym przed chwilą przebywała. Nic, oprócz wściekłego Brata Wojny,
stojącego w swojej ludzkiej potraci, z wyrazem dzikiej furii na twarzy pozbawionej
oczu.
Och i ach ;)
OdpowiedzUsuń