środa, 28 maja 2014

Wiedźma Parnnel



Joe stała nad lodowymi, nędznymi szczątkami Zegarowego Pająka. Z głęboką odrazą zmiażdżyła obcasem najbliższe odłamki na delikatny proszek. Nic z niego nie zostało. Nic, nic. Jej znęcanie się nad resztkami potwora przerwał cichy jęk przy suficie. Joe podniosła głowę. W górze nadal wisiał Kyle. Teraz chłopak wił się dziwacznie, cały zielony na twarzy. Na dłonie wystąpiły mu ogromne bąble, zniekształcając palce. Kyle zacisnął zęby i spojrzał na Joe.
- Użarł mnie! - krzyknął w jej stronie.- Jego jad! Cholera!- po tych słowach drgnął gwałtownie, oczy uciekły mu w głąb czaszki i chłopak opadł bezwładnie na metalowe sploty pająka.
Po paru minutach tępego  wpatrywania się w nieruchome ciało Kyle, zwisające ciężko spod sufitu, Joe stwierdziła, że nie ma już kogo ratować. Nie było jej lekko z myślą, że jej towarzysze odeszli. I to w taki sposób. A przecież nie byli już wcześniej skazani na bezapelacyjną śmierć. Joe nie chciała myśleć, o tym jaki koniec ją czeka. Obejrzała się w około. Na czarno-białych płytkach rozsypane były szczątki Jakie i Pająka. Spalone, czarne Jakie. Zmrożone, białe Pająka. Nikły na posadce, zlewając się w nią w jedno. Przed Joe były zabójcze drzwi, od których zginęła Jakie. Po prawe stronie ziała wielka pustka po Zegarowym Pająku, który teraz ścielił się obficie pod nogami Joe, jak pokorny sługa, błagający o litość. Której nie otrzyma. Nad Joe, obok kryształowego żyrandolu, przygwożdżony żelaznymi sieciami wisiał martwy, zniekształcony trucizną potwora, Kyle. Joe nie chciała na niego patrzeć. Westchnęła. Zamknęła oczy.
Poczuła się jakby była gdzieś zupełnie indziej. Daleko, daleko. Idealnej ciszy nie mącił najmniejszy szmer. Było spokojnie, bezpiecznie. Nagle, w całkowitej ciemności zamkniętych powiek Joe dostrzegła malutki, ciepły ognik, który rósł i rósł, jak nadjeżdżający pociąg w tunelu, ale wolniej. Jakby ktoś niósł w jej stronie pochodnie… Joe nie otwierała oczu. Czekała cierpliwie.
I w końcu stanęła przed nią. Jej mama. Nic się nie zmieniła, choć minęło tyle czasu. W sumie mama była martwa. Duchy nie mogą się zmieniać. Taka już ich natura.
- Mamo.- szepnęła Joe. Uśmiechała się. Była szczęśliwa. Tak długo jej nie widziała. Dopiero teraz Joe poczuła, jak bardzo brakowało jej mamy. Jak bardzo za nią tęskniła.
-Słońce, wszystko będzie dobrze. Zobaczysz. Nie możesz się bać. Strach cię zgubi. Musisz być dzielna i pewna siebie. To wystarczy. Tom bardzo za tobą tęskni. Cleo i Joseph też. Brakuje cię też w domu. Ojciec i twoi bracia nie zapomnieli o tobie. Wciąż wierzą, że żyjesz. I żyjesz. I będziesz żyć.- mama zamilkła na chwilę, przyglądając jej się.- Masz przepiękne oczy, córeczko.- po tych słowach uśmiechnęła się czule, patrząc wprost w kryształowe oczy Joe. Popatrzyła na trzymaną w ręku pochodnię i odwróciła się pomału. Joe bardzo chciała aby mama została.
-Mamo, zaczekaj!- zawołała za nią. Mama zatrzymała się, ale nie odwróciła.
- Teraz czeka cię najważniejsze i najtrudniejsze starcie. Przygotuj się. Będę tuż obok ciebie. Obiecuję. A teraz już idź.- mama wzięła głęboki oddech i zdmuchnęła wesoły ognik pochodni. Joe na powrót ogarnęły nieprzeniknione ciemności. Mimo to wiedziała, że mama nadal tu jest. I to dodało jej siły, by otworzyć oczy.
Z początku nic nadzwyczajnego nie widziała.  Wiedziała jednak, że to tylko pozory, jakich pełno w mrocznej Twierdzy Innych. Wytężyła mocniej swój nowy, kryształowy wzrok. I dostrzegła ich. Pełzli ku niej powoli. Spokojnie i bezszelestnie jak drapieżne dzikie koty wśród traw. A ona była ich zwierzyną. Biedną i bezbronną. Biedna i bezbronna? Nie. Nie ona.
Obserwowała ich. Wyglądali jak szarawy dym, wijący się po posadce. Sunęli pomiędzy szczątkami Jakie i Pająka, jak żmije po piasku pustyni. Każdy ich ruch pozostawiał na płytkach wstążeczkę dymu. Są tacy pewni siebie. Tacy głupi- pomyślała Joe. Byli coraz bliżej.
- Dobra, wystarczy tych gierek. Wiem gdzie jesteście. Możecie zebrać się do kupy i pokazać mi swoje obrzydliwe twarzyczki! Chyba się nie wstydzicie, swoich p r a w d z i w y c h postaci, co?- krzyknęła Joe, patrząc jak szare mgły zatrzymują się tuż przed czubkami jej butów. Na posadce coś się zakotłowało i zawirowało w dzikiej furii. Szary dym nabrzmiał i zaczął gęstnieć. Rósł i rósł, otaczając ją ciemnymi szponami. Joe jednak czekała aż Trzej Bracia powstaną. Chciała spojrzeć im w oczy. Chciała, bardzo tego pragnęła.
Dymu było coraz więcej i więcej. Roztaczał duszącą woń, a Joe zauważyła, że w szarości zawirował wokół niej czarny popiół. Nagle całą Twierdzą poruszył tak potężny wstrząs, iż wysokie, gotyckie okna rozprysły się w drobny mak, opadając srebrnym pyłkiem na czarnych włosach Joe. Ta jednak nawet nie drgnęła, wciąż czekając na swoich przeciwników. Dała im czas.
I w końcu powstali. Wysocy, postawni, pełni mocy. Groźni. Na Joe nie robili już wrażenia.  Za dużo czasu spędziła z nimi. Uodporniła się na ich truciznę. Pierwszy z braci stał w środku, pomiędzy pozostałymi dwoma. Był wyższy i roztaczał wokół siebie mroczniejszą aurę. Jego srebrna szata połyskiwała bogato, na jego skostniałych, osmolonych nadgarstkach. Pozbywszy się swojej okaleczonej ludzkiej postaci, Moss nie miał nawet skrawka twarzy. Łysa czaszka owiana była szarawą mgiełką. Cała jego postać wyglądała jak dziwaczny manekin na szkolne przedstawienie. Jak można bać się kukły?
- Nareszcie cię poznałam. Pierwszy Brat... Cóż za zaszczyt.-zadrwiła Joe, patrząc wysoko w górę aby spojrzeć w miejsce gdzie człowiek miałby oczy. Na jej słowa pozostali dwaj pierwotni poruszyli się niespokojnie, ale Moss wciąż wstał niewzruszony. Joe nie podobało się, że Manekin stoi tak spokojnie i nie okazuje żadnych uczuć. Nic, jakby nie potrafił.
- Zmieniłaś się. Wiedźma tobą kieruje, to pewne. Już dawno temu wiedziałem, iż ten dzień nadejdzie. Przygotowałem się.  Nie pozwolę jej wygrać. -przemówił Pierwszy Brat piszczącym, wysokim głosem, tak niepodobnym do jego człowieczego tonu, iż Joe się wzdrygnęła. Rozgniewały ją słowa Pierwszego Brata.
- Nikt mną nie kieruje. Sama wiem czego chcę!- wrzasnęła dziewczyna, wspinać sie na palce, by wydać się wyższa. Manekin tylko prychnął.
- Tak ci się wydaje, dziecino. Moja mała biedna, kochana Josephine nigdy by się tak nie zachowała. Jesteś tylko marionetką w rękach Wiedźmy...- każde słowo Moss wypowiedział mocno i dobitnie, pochylając się  nad Joe, jakby chciał zaznaczyć jej małe znaczenie.- I teraz nadszedł czas, by rozstrzygnąć, kto będzie trwać wygrany, a kto zginie na wieki pogrzebany jako słaby przegrany. To trwa już za długo. Panie mają pierwszeństwo- Moss okręcił się w miejscy, trzepocąc szatą.
Zawiał potężny wiatr. Dwaj pozostali bracia ukłonili się Mossowi i rozpryśli się w gęstą, czarną, połyskującą mgłę. Mgła uniosła się w powietrze i uderzyła z całą mocą w Joe, zwalając ją z nóg. Wokół dziewczyny rozległ się lodowaty śmiech Pierwszego Brata, ale atak nie został ponowiony. Mgła się rozwiała. Zniknęła. 
- No dalej, Wiedźmo!- wrzasnął, przekrzykując wyjący wiatr.- To starcie między mną, a tobą! Moi Bracia się w to nie mieszają. Tylko ja  i ty. Zaczynaj! Rozpocznij bitwę swojej ostatecznej śmierci!
Joe wstała. Czuła jak buzuje w niej adrenalina. Jak rozpala jej żyły i trafia do serca, prawie je rozsadzając. Joe wzięła głęboki oddech. Zabije Mossa. Zabije. Pośle go do piekła. Tam, gdzie jego miejsce.
Pierwszy Brat stał parę metrów naprzeciwko niej, gotowy do ataku. Jednak to ona miała zacząć. Zamknęła oczy i uniosła ręce, wysoko nad głową. Poczuła moc. Dziwne mrowienie rozchodzące się po całym ciele. Jej stopy oderwały się lekko od posadzki. Joe unosiła się ponad Mossem. I wtedy to poczuła. Już całkowicie. Namacalnie. Obok niej, gdzieś w głowie. Nie była sama. Nie była to jednak jej mama. To był ktoś pozornie obcy. Niby nieznany. Budził się do życia. Był zły. Potężny gniew skumulowany tysiącleciami uwalniał się. Zabijemy go, Joe. Skończymy z nim razem. To była Wiedźma. Joe była pewna. Podświadomie dziewczyna od dawna o tym wiedziała, ale nie bała się. Miała wrażenie, że teraz, z Wiedźmą u boku, Moss nie ma szans. A więc chodźmy- pomyślała Joe. - Chodźmy razem. W głowie usłyszała groźny, żądny krwi śmiech.
Joe poczuła, że też się uśmiecha. Dziewczyna usłyszała syk powietrza wokół siebie. Otworzyła oczy i w tym momencie jej stopy uderzyły o płytki, tak jak poprzednio uderzyło w nie cielsko zegarowego Pająka. Joe kucnęła, jak przyczajony tygrys. Moss wciąż czekał. Zaczynajmy. Rzekła Wiedźma.
Joe rozpoczęła. Zrobiła ruch, jak biały pionek na szachownicy. Oderwała zniszczone płytki posadzki i cisnęła je w  stronę Pierwszego Brata. Nie wiedziała jak to zrobiła, ale spodobały jej się jej nowe zdolności. Moss zareagował od razu, unosząc chudą rękę nad głowę i blokując atak, jakby od niechcenia. Jakby chciał pokazać, że to dla niego nic. Moss niezwykle szybko zamachnął się do przodu, szumiąc przy tym srebrną szatą. Ku Joe pomknęła poszerzająca się, ciemną rozpadlina, z której dochodziły rozdzierające powietrze, suche wrzaski torturowanych. Joe w ostatniej chwili odskoczyła w bok.
- Tylko na tyle cię stać Parnnel?- nie wiedzieć czemu to imię rozwścieczyło Joe.  
Jakby Moss nie był godzien go wypowiadać.  Rozłożyła ręce jak do ptak lotu. Po podłodze i wszystkich ścianach przeszła fala lodu, który skrzył się, jak wypolerowany. Całe pomieszczenie wyglądało jak wyjęte z bajki o zimowej krainie. Joe spojrzała w stronę Mossa. Tam gdzie jeszcze przed chwilą stał Pierwszy Brat, była teraz wielka szklana kopuła, wysoka prawie pod sam lodowy sufit. W środku lodu coś majaczyło. Jakaś postać. To był Moss. Wiedźma znów się zaśmiała. Jednak tym razem jej śmiech potoczył się echem po całym pokoju. Wiedźma przejęła kontrolę nad ciałem Joe. Dziewczyna nie mogła nic na to poradzić.
- Jak śmiesz nazywać mnie po imieniu, staruchu?!-krzyknęła w stronę zamrożonego Mossa. - Nie myśl, że tylko ty przygotowywałeś się do tego dnia! Byłam uwięziona! Nie miałam wyboru! Pięć tysięcy lat, zamknięta w lodowym krysztale, czekając na odpowiedni moment i powrót Potomka! Pięć tysięcy lat zamknięcia , podczas gdy ty niszczyłeś nasz świat w najlepsze! Zapłacisz mi za to! Teraz!- Wiedźma imieniem Parnnel kucnęła, przykładając dłonie to zmrożonej posadzki. Pod wpływem jej dotyku z podłogi wyleciało z tuzin lodowych ptaków o ostrych jak ostrza skrzydłach i długich haczykowatych dziobach. Wiedźma wyprostowała się dumnie.
- Pozwoliłeś mi zacząć. Ja pozwalam ci się bronić.-  na jej słowa rozległ się metaliczny, ostry brzęk i  lodowa kopuła rozprysła się drobne kawałki. W tym samym momencie Wiedźma wyszeptała ustami Joe:
- Atak- i jej lodowe ptaki pomknęły jak strzały na wściekłego Mossa.
Pierwszy Brat łapał je w locie i niszczył, posyłając w niebyt. Jednak ostatni ptak zrobił unik, przed jego kostnymi palcami i ugodził go, zakrzywionym dziobem prosto w twarz. Zaraz potem przypłacił to życiem, lecz długa, popękana szrama pozostała na obliczu Mossa, znacząc miejsce jego niedoskonałości. Pierwszy Brat przez chwilę stał nieruchomo, z lekko odchyloną głową, jakby nie dowierzał w swój błąd. Joe nie zauważyła kiedy Moss stanął przed nią. Był to ułamek sekundy. Pochylił się nad Joe i Wiedźmą i wyszeptał cicho:
- Koniec zabawy, Parnnel.- wyprostował się i wyciągnął długą rękę aby zadać ostateczny cios.
 Musimy się ruszać. Szybko. Usłyszała Joe i nim zdążyła cokolwiek pomyśleć już czuła jak jej ciało tańczy, z niewyobrażalną szybkością, unikając kolejnych zabójczych ciosów Mossa. Nagle ciałem Joe coś szarpnęło, zatrzymując w połowie korku. Była to jakaś mroczna siła, która oplatała jej umysł i więziła zmysły. Nie, nie. Odejdź głupi! Wrzeszczała Wiedźma. I Joe zobaczyła jak z nikąd pojawia się postać jednego z pozostałych Braci. Przybyły wyciągał przed siebie niebieskawą dłoń odzianą w rękaw filetowej szaty. Gdy Pierwszy Brat dostrzegł go wyprostował się dumnie i syknął w jego stronę:
- Mówiłem, że chcę się z nią rozprawić sam!                   
- Nie radzisz sobie, Bracie. Jak mogę pozwolić ci przegrać?- odpowiedział spokojnie odziany w fiolety.
- Jak śmiesz?!-wrzasnął Moss i nim ktokolwiek zdążył zareagować zacisnął skostniałe szpony na szyi swojego Brata.
Podniósł go w górę. Przez chwilę dwaj Bracia zastygli jak pełna patosu rzeźba. Mimo uścisku Mossa, Brat nadal unieruchamiał Joe, wyciągając ku niej swoją dłoń. Coś nagle zachrobotało i Joe zobaczyła, jak Brat zaczyna rozsypywać się pomału, jak zamek z piasku, pozostawiony na wolę morskiego wiatru.
- Bracie…- w jego zdławionym, przez uścisk szponów Mossa, głosie pobrzmiewał strach i niedowierzanie.
- Ja jestem Brat Wojny. Ja wygrywam. Zawsze.- buchnął fioletowy kłąb piaskowej mgły i wraz z Innym zniknęła moc unieruchamiająca Joe.
Joe nie zdążyła nawet się poruszyć, gdy poczuła, jak coś uderza ją z całej siły w brzuch i ścina z nóg. Dziewczyna przeleciała parę metrów i upadła na lodowatą, śliską podłogę. Oparła się na ramionach, próbując wstać. Kolejne pchnięcie, kolejny ból. Tym razem na skroni. Nie wiedziała co się dzieje. Była w stanie tylko zakryć sobie głowę rękami i czekać na koniec. Ból, ból. I wtedy poczuła, jak ktoś ciągnie ją w górę za włosy i stawia na nogi.
- Masz już dość, Parnnel? Czy uważasz, tak jak mój zniszczony Mądry Brat, który myśli iż jest najwspanialszy i wszystkowiedzący, że już przegrałem? Jedna mała rysa jeszcze o niczym nie świadczy. Chodź tu do mnie. Pokaż się w pełnej krasie.- powiedział Moss, trzymając Joe w górze za cienką koszulkę. - No chodź.- syknął jadowicie. Moss wpatrywał się w Joe, tak jakby nie patrzył na nią, ale na ukrytą w jej umyśle Wiedźmę. Nie. Joe usłyszała smutny głos Parnnel. To nie może się tak skończyć. Joe, obiecaj mi, że to się tak nie skończy. Że skoro ja nie mogę, ty to zakończysz. Dobrze? Joe przełknęła ślinę, nadal wisząc nad ziemią, zezując na szpony Mossa, znajdujące parę centymetrów od jej szyi.
- Dobrze.- odpowiedziała na głos Joe.
W tej chwili poczuła jakby w środku jej głowy znajdowała się letnia woda, która wirując huczała coraz głośniej i głośniej, aż w końcu Joe zacisnęła powieki, chcąc tylko by ten chaos w jej głowie się skończył. I skończył. Gdy Joe otworzyła oczy zobaczyła, że Moss ją puścił i, że między nią a nim stoi jakaś delikatna zjawa o niebieskiej poświacie. Miała długie, białe włosy i białą, prostą suknię. Była jak duch umarłego. Nim przeszyły ją szpony Mossa, uśmiechnęła się jasno do dziewczyny i zamknęła szare oczy, Joe. Takie same szare oczy. Patrząc na Wiedźmę Parnnel, Joe poczuła się jakby miała siostrę. Martwą siostrę, obracającą się w nicość. Moss stał nad miejscem, gdzie przed chwilą zniknęła, na zawsze. Nadal nie miał twarzy, ale Joe wiedziała, że triumfuje w milczeniu.
- Nie.- w Joe buzowała wściekłość.
To już nie była jej zaciekłość zmieszana z uczuciami Wiedźmy. Teraz była to czysta wściekłość. Wszyscy już umarli. A ona żyje. I nie bez powodu. Joe zobaczyła jasność. Nie widziała Mossa ani niczego, co go otaczało. Ten mrok i zakłamanie czarnych istot. Jasność się załamała. Ze wszystkich stron otaczali ją ludzie w szarych szatach. Mieli puste spojrzenia umarłych i rzeczywiste ciała ludzi żywych. Nie należeli do żadnego świata. Było ich 20. 20 Utalentowanych, którzy teraz zrzucili swoje ciemne postaci. Milczeli. Już nie szeptali. Jeden z mężczyzn wystąpił z kręgu, kłaniając się lekko Joe.
- Pomożemy ci, moja droga Joe Wade. Poświęcimy swoje wspomnienia, by uwolnić raz na zawsze świat od tych diabelnych istot. Masz jedną szansę, którą musisz wykorzystać właściwie. W przeciwnym wypadku wszyscy zginiemy. Powodzenia. - Joe tylko kiwnęła głową. Potem jasność osłabła, aż wrócił obraz lodowego, zrujnowanego po bitwie pokoju, na środku którego stał Moss.
- Widzisz, skarbie? -rzekł cicho, ale wyraźnie.- Zostałaś sama. Joe była pewna, że gdyby posiadał usta, uśmiechnąłby się jadowicie. Joe nie zdążyła mu odpowiedzieć, bo oto przy samym suficie, coś zamigotało jasno.  Pierwotny spojrzał w górę. Joe podążyła za jego niewidocznym spojrzeniem. Pod sufitem latała chmara kryształowych Secretusów. Motyle wróciły. Trzepotały mocno skrzydłami. Joe rozpoznała w tym znak od Utalentowanych.  Czekała co się stanie. Musiała wykorzystać ofiarowaną jej szansę…
Nagle błyszcząca  chmara runęła na Mossa. Ten zaskoczony jedynie osłonił dłońmi oszpeconą twarz. Był pewny, iż Secretusy rzucą się na niego, ale te jak wielka fala lodu, ominęły Mossa, jakby ten miał wokół siebie zbyt mroczną aurę. Może i tak było. Motyle poszybowały z szybkością błyskawicy, prosto w zamarzniętą okrągłą ścianę pokoju. Nie zatrzymały się przed przeszkodą. Z wielką siłą uderzyły w jej powierzchnię, rozpryskując się z brzękiem w drobny mak. Pokój ogarnęła fala kolorów i głosów. To wspomnienia Utalentowanych wzbijały się w górę, uwolnione. Wszystko szybko minęło. I znów zapadła cisza. Moss wyprostował się i zaśmiał głucho.
- Co oni chcieli tym zyskać? - zapytał bez emocji.- Co to miało im dać? No, powiedz mi, Josephine?- Inny przekrzywił lekko głowę.
Joe nie wiedziała co myśleć. Co robić. Nic się nie działo. Może coś poszło nie tak? Co teraz? Joe gorączkowo zaciskała dłonie. Poczekaj. Był to chór głosów, ale Joe potrafiła wypłać głosy mamy i Wiedźmy. One tu z nią były. Teraz. Joe zaczekała. Moss nie znów nie doczekał się odpowiedzi. Ruszył więc spokojnie w stronę Joe. Nie spieszył się. Czuł się już wygrany. Joe liczyła jego kroki. Jeden. Drugi. Trzeci. Za czwartym krokiem poniosło się dziwne puste echo, jakby pod cienką posadzką nic nie było. Rozległ się głuchy brzęk, potem następny. Chropowaty, ostry. Nagły, jakby coś pękało, pod mocnym naciskiem. Odgłosy dobiegały zewsząd. Jakby otaczały Joe i Mossa ciasnym kręgiem. Brat przystanął w połowie kroku spięty i gotowy do odparcia kolejnego ataku. Nagle zaległa cisza. Joe słyszała swój oddech i bicie swojego serca. Nienawidziła takiej ciszy. Już wiedziała, co zaraz się wydarzy. Wzięła głęboki oddech. Popatrzyła na mocno popękane ściany wokół niej i zamknęła oczy. W tym samym momencie całą Twierdzą wstrząsnęło potężne trzęsienie ziemi. Ostatnie. Już ostatnie.
Joe owiał dziwnie żywy, letni wiat. Był lekki, ale jednocześnie jakby duszny. Taki jaki jest wiatr na początku lub na samym końcu lata. Niósł ze sobą wiele melodii, zapachów. Wiele ciekawych historii Był taki kolorowy... Serce Joe zabiło mocniej. Nie czekając ani chwili dłużej, otworzyła szeroko oczy, chcąc zobaczyć jak najwięcej.
Stała w rozległym, lekko zarośniętym ogrodzie Toma. Nic się tu nie zmieniło. Nic, oprócz lodowych okruchów tonących w trawie i wsiąkających na zawszę w ziemię pod jej stopami. Nic, oprócz lekkiego, migotliwego, ulotnego  zarysu zniszczonego okrągłego pokoju w Twierdzy Innych, w którym przed chwilą przebywała. Nic, oprócz wściekłego Brata Wojny, stojącego w swojej ludzkiej potraci, z wyrazem dzikiej furii na twarzy pozbawionej oczu.

1 komentarz: