środa, 18 czerwca 2014

Epilog



Trzy, trzy, trzy....
Echo głosu. Odległe, zniekształcone. Nierzeczywiste. Echo jak cień.  Już nic nieznaczące. To koniec. Już...Nareszcie!
Joe wciąż miała zamknięte powieki. Nie zamierzała ich otwierać. Nie miała takiej potrzeby. Tam, gdzie teraz była nie potrzebowała wzroku. A już na pewno nie takiego, jaki ona posiadała. Po co jej po śmierci kryształowe oczy? Joe uśmiechnęła się do siebie. Umieranie wcale nie było takie złe. Mama miała racje. To tylko sekunda, moment. I już po wszystkim. Joe nareszcie była bezpieczna. Tu już nic nie może się jej stać. Tu nikt już jej nie skrzywdzi.
Nagle głuchą ciszę przeszył ostry dźwięk. Tak nienaturalnie ludzki.... Ludzki dźwięk w świecie umarłych. Joe przeszedł dreszcz. Ludzki dreszcz, znikający w koniuszkach palców rąk i nóg. Ten dźwięk.....
Miarowy, choć nie, jednak urywany. Męczący, denerwujący, ale też nieustępliwy. Pełen woli walki. Krótki, ostry jak miliony malutkich szpilek wbijanych w serce. Joe dobrze znała ten dźwięk. Chciała o nim zapomnieć. Na zawsze.
Joe otworzyła oczy. Oblała ją jasność. Białe łóżka, pościel. Biała podłoga, z nielicznymi zarysowaniami, po kółkach tych białych łóżek. Białe ściany, mały nocny stolik.  Obok stolika wieszak ze złuszczoną białą farbą. Na wieszaku wisiał worek z przezroczystym płynem i długą, wręcz niekończącą się rurką, którą płyną ów płyn utrzymujący matkę Joe przy życiu. Te ostatnie dni jej życia, a kroplówka wciąż kropla po kropli, przedłużała jej cierpienie. Krople jak łzy. Łzy ich wszystkich....
Joe popatrzyła na najbliższe łóżko. W pierwszej chwili nie poznała leżącej na nim osoby. Dopiero po chwili rozpoznała rdzawe, wypłowiałe, matowe resztki włosów matki, nienaturalnie duże, zielone oczy osadzone w wychudzonej koszmarnie twarzy, o skórze koloru starego papieru. Jej wątłe, zniszczone chorobą ciało...Matka wyglądała jak widmo człowieka. Jak wrak statku porzuconego na morzu, gdzieś daleko od brzegu. Matka  oddychała głośno, świszcząco łapiąc oddech z wielkim trudem. Był to oddech człowieka umierającego. Joe wiedziała, ze już za późno dla ratunek dla mamy. Lekarze nie mówili jej tego, ale wiedziała, że mama po prostu umiera. Umiera wolno i boleśnie.
Joe spojrzała na urządzenie pokazujące pracę serca mamy. Pikające urządzenie pokazywało wszystko, to co najgorsze. Joe najbardziej bała się chwili, gdy na ekranie pojawi się pozioma kresa i aparat zapipczy przeciągle, jako znak iż mamy już nie ma i nigdy więcej nie będzie.
-Joe.- ochrypły, zmęczony głos matki wyrwał dziewczynę z zamyślenia. Spojrzała na nią zdziwiona. Jeszcze chwile temu matka była nieprzytomna. Teraz jednak patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami pełnymi strachu i jednocześnie dziwnej nadziei.
- Mamo.-powiedziała Joe podchodząc do łóżka matki i biorąc delikatnie jej suchą dłoń  w swoją.
- Teraz będzie inaczej. Dostałyśmy drugą szansę. Bez tego...wszystkiego.- mówiąc to zachłysnęła się powietrzem, a źrenice uciekły jej w tył czaszki. Matka zacisnęła mocnej palce na dłoni Joe, a jej ciałem poruszył wstrząs. Joe spojrzała ze strachem na monitor urządzenia. Aparat wręcz oszalał. Uderzenia serca mamy zlały się niemal w jeden stały dźwięk.
Joe poczuła jak ziemia pod jej nogami drży. Poczuła czyjeś dłonie na swoich ramionach, gdy jeden z lekarzy próbował dostać się do mamy Joe, swojej pacjentki. Joe słyszała wiele głosów, które coś między sobą krzyczały, wołały imiona, leki, wzywały Boga. A Joe stała z boku i przyglądała się temu wszystkiemu skamieniała. Teraz będzie inaczej. Dostałyśmy drugą szansę. Bez tego...wszystkiego. Co to miało znaczyć?
Nagle ktoś pociągnął ją za sobą na korytarz.
- Joe, choć stąd.- to był głos ojca. Joe spojrzała na niego. Nic się nie zmienił. Miał tylko zarośniętą twarz. Nic więcej. To było miłe uczucie, wiedzieć, że przynajmniej ojciec był taki jakim go pamiętała.
- Co się stało?- spytała Joe.
- Nie wiem, słońce. Może to jakiś atak? Kto wie...- ojciec zgarbił się i zasępił. Próbował być spokojny i mężny, ale patrzenie na taką śmierć ukochanej osoby nie było rzeczą łatwą.
Siedzieli więc razem w zielonej poczekalni, pełnej  pacjentów w szlafrokach w paski. Siedzieli Joe, ojciec i brat Matt. Mały Peter został w domu z opiekunką. Joe otaczała smutna, pełna beznadziei atmosfera szpitala. Na wprost Joe wisiał ogromny zegar. Tykał bezgłośnie. Mijające sekundy widać było na jego tarczy.
Po pewnym czasie drzwi pokoju matki otworzyły się. Wychylił się z nich lekarz, który wcześniej biegł do matki Joe z przerażeniem wypisanym na twarzy. Teraz, gdy do nich podszedł, miał spoconą, ale uśmiechniętą i zmęczoną twarz o podkrążonych oczach. Przywitał się z ojcem, potem z Joe i z Mattem.
- To cud!- wykrzyknął. Jego oddech pachniał mocną kawą.- Najprawdziwszy cud.
- Przepraszam, ale nie rozumiem.-odparł rozkojarzony ojciec, drapiąc się po zarośniętej szczęce.
- Proszę pana, pańska żona nie ma nowotworu! Nic nie ma! Jest zdrowa całkowicie. To cud, cud!- nie czekając na odpowiedź ojca, rozpromieniony lekarz odwrócił się na pięcie i niemal w podskokach wrócił do sali matki. Joe bezwiednie spojrzała na tarczę zegara. Była godzina 7,39 rano. Joe coś tknęło.
- Tato...? -zagadnęła zamyślona
- Co kochanie?- odpowiedział lekko nieobecny ojciec.
- Jaka jest dzisiaj data?
- Piętnasty marca, a co?
Piętnasty marca. 7,39 rano. Wtedy umarła mama... Ale ten lekarz mówił, że...

                                                                       ***

Mijały dni. Mama żyła. Zdrowiała. Okazało się, że nowotwór wręcz wyparował. Zniknął w ciągu kilku minut. To był cud. Joe była tego pewna.
Ale oprócz szczęścia z obecności było coś jeszcze, pewien problem. Gdy pewnego dnia, może trzeciego, od cudownego ozdrowienia mamy, Joe przechodziła szpitalnym korytarzem. Minęła pewne drzwi, na których wisiał kalendarz. Na ów kalendarzu zaznaczony był rok, w którym  umarła mama... Joe czym prędzej odnalazła brudną łazienkę i popękane lustro. Spojrzała na dziewczynę po drugiej stronie szyby. Pamiętała ją z wadzenia, ale nie wiedziała jak ta dziewczyna miała na imię, Joe miała wrażenie, że patrzy na kogoś z kim kiedyś łączyło ją tak wiele, a teraz nie jest w stanie z tym kimś się przywitać.
Jej piętnastoletnie odbicie miało owalną, ale wychudzoną  twarz dziecka, o dużych szarych oczach. Tak, szarych już nie niebieskich, kryształowych, tylko szarych. To właśnie te oczy, koloru deszczowego nieba najbardziej jej się podobały. Były takie normalne, przeciętne. To były właśnie jej oczy. Joe dotknęła chudymi, wręcz wynędzniałymi palcami swoich spierzchniętych, zaniedbanych warg. Jej przeszła postać była smutna i struchlała. Niczym nie przypominała tej Joe, zamkniętej w tym ciele. Tej Joe, która tyle przeszła. Dziewczyna westchnęła. Założyła sobie oklapłe, czarne kosmyki włosów za ucho i wyszła z łazienki.

                                                                       ***
Później było jeszcze wiele wydarzeń, świadczących o tym, że Joe cofnęła się w czasie. Powrót do ich starego mieszkania, czterdzieste urodziny mamy, które dla Joe były tak nierzeczywiste, jak sen. Mistrzostwa piłki nożnej, których ojciec w tamtym czasie, gdy mama umarła, nie oglądał. Teraz oglądali je wszyscy, nawet Joe, choć wciąż nie mogła pojąć sensu spalonego. I wreszcie:
- Tata i ja podjęliśmy decyzję o przeprowadzce!- oznajmiła mama, któregoś letniego dnia, gdy Matt oglądał jakąś poranną kreskówkę, a Joe czytała jedną z powieści Kinga.
- Co?- spytali jednocześnie Joe i jej brat.
- To co słyszeliście. Tata znalazł tam świetną pracę i dom już sobie wypatrzyliśmy. Jest piękny, z ogrodem. Tylko trochę szary. Musimy mu dodać trochę kolorów.- trajkotała mama.
 Już całkowicie wróciła do zdrowia. Była pełna energii, wesoła, optymistycznie nastawiona do wszystkiego i wszystkich, a przede wszystkim znów piekła te cudowne babeczki, po których i Joe trochę się przytyło.
- " Tam", to znaczy gdzie?- spytała dziewczyna, nadal z nosem wlepionym w książkę. Ten Clown* był całkiem niezły- pomyślała.
- I ty się mnie jeszcze pytasz, gdzie?- krzyknęła  z przejęciem mama- Jedziemy do Mondays!
Czytana książka wyleciała Joe z rąk.
- Jak to „do Mondays”?
Mama uśmiechnęła się figlarnie i wzięła pod boki. Miała na sobie długą, zwiewną, pomarańczową sukienkę, w której wyglądała ładnie i zdrowo. Podeszła do Joe i szepnęła jej cichutko w ucho:
- Słońce, mam wrażenie, że ktoś bardzo za tobą tęskni...- potem znów się zaśmiała i prostując się zatarła ręce.
- No, moi kochani, tata ogląda ten swój d u r n y mecz, ale coś mi się zdaje, że wy pomożecie mi z posprzątaniem garażu do przeprowadzki, co?- powiedziała to głośno, żeby tata usłyszał część o meczu. Mama popatrzyła się na nich entuzjastycznie, jak opiekunka na koloni dla dzieci, zachęcająca do zjedzenia ohydnej ryby z obozowych ścieków.
Joe przygryzła wargę. Mondays. Mondays. Tęskniła za tym miejscem. Tęskniła za ludźmi. Tęskniła za Tomem. Tom. Wspomnienia. I mama, jej słowa....
- Matt, choć nam pomóż.- Joe szturchnęła brata łokciem.
                                                                            ***

Przeprowadzka do małego Modays zajęła im miesiąc. Miesiąc ze wszystkimi papierami, dokumentami i tego typu rzeczami, które w ogóle nie interesowały Joe. Dziewczyna całymi nocami nie spała, rozmyślając kogo zastanie na miejscu. Myślała o żyjącej mamie, o jej normalnym, pozbawionym strachu życiu i oczywiście o czarnowłosym chłopaku, który poświęcił się dla niej całkowicie. Joe biła się z myślami. Chciała, tak bardzo pragnęła, by Tom żył, by był szczęśliwy. Z nią.
I ten dzień. Joe miała już  16 lat. Właśnie zaczynała naukę w  miejscowym liceum, gdzie go poznała. Pojechała autobusem. Zwykłym, szkolnym. Jak normalna uczennica, pierwszej klasy. To było dziwne uczucie. Ta normalność, to że nikt nie czyha na twoje życie, że możesz spać spokojnie i być pewna, że nic nie kryje się po ciemnościach pokoju. Joe wysiadła , wraz z resztą chłopaków i dziewczyn z autobusu. Popatrzyła na rozpiskę swoich godzin. Ech, ten sam plan lekcji, co wtedy. Pierwsza miała być historia....
Joe poszła do klasy. Od razu skierowała się do ostatniej ławki, pod oknem, zaraz przed szafką z wysłużonymi podręcznikami, o brakujących, wyrwanych kartkach. Spojrzała na blat szarej ławki. Nie było na niej wyrytych cyrklem trzech czaszek. Przez chwilę Joe chciała nadrobić zaległości i wydłubać choć jedną czaszkę, ale stwierdziła, że to był znak. Znak by zostawić tę część życia. Bo było to życie nieszczęśliwe.
Joe spojrzała na mały zegar nad drzwiami klasy. Do lekcji było jeszcze piętnaście długich minut. Dziewczyna położyła torbę i usiadła na blacie ławki tyłem do odległej, wysłużonej tablicy. Założyła nowe słuchawki, które dostała na szesnaste urodziny od rodziców i włączyła Indie rock. Jej nową miłość, która przyszła do niej dość niedawno. Joe pamiętała jak kiedyś, choć może nie do końca to właściwe „kiedyś”, słuchała najcięższego, morderczego metalu, który był dla niej jak lek na śmierć. Teraz, gdy śmierci nie było, Joe postanowiła odstawić ów lek.
W pewnej chwili Joe dostrzegła kontem oka ruch. Cichy, delikatny, nieśmiały. Podniosła głowę i spojrzała w lewo. Koło niej, na blacie usiadł chłopak. Miał ciemne, dość długie włosy, które zasłaniały mu prawie całkiem czarne oczy. Ubrany był w granatową bluzę z kapturem. Miał podwinięte rękawy, ale tam, gdzie Joe pamiętała liczne wypukłe blizny chłopak miał tylko niebieskie żyły i widoczne ścięgna. Tom słuchał muzyki. Kiwał głową w przód i w tył. Zdawał się nie zauważać Joe. Może to nie on?- pomyślała Joe. Odwróciła wzrok i znów zatonęła w muzyce.
Nagle poczuła zimny dotyk długich palców na swojej dłoni. Popatrzyła na chłopaka. Uśmiechał się. W dolnej wardze nie miał kolczyka.
- Lubię, jak na mnie patrzysz, Joe. Masz piękne szare oczy. Bardziej ci w nich do twarz- powiedział głębokim, poważnym głosem.
- Tom?- spytała Joe.
- Nie, wiesz James Montgomery-zaśmiał się chłopak.
- Ale jak...?- Joe nie mogła w to uwierzyć, Na usta cisnęło jej się tyle pytań. Tom uciszył ją, kładąc lekko palec na jej usta.
- Ciiiii, nie ważne jak, ważne dla kogo. A uwierz mi, dla ciebie było warto…

* Joe czytała powieść Stephena Kinga pt. „To”


piątek, 13 czerwca 2014

Przeznaczenie Potomka



-Joe..?- odległy, zniekształcony głos.-Joe musisz coś zobaczyć- natarczywy, nieustępliwy. Czego on od niej chce? Nie widzi, że cierpi? Że chce wypłakać to wszystko w spokoju? Sama.
- Joe. Wstawaj.-ktoś ją podnosi. Stawia na nogi. Wbrew jej woli, próbuje złożyć z jej rozsypanych części całą postać. Nie. Niech się nawet nie stara. To bez sensu. Bez sensu...najmniejszego. -Wiem, że to może nie najlepszy moment, ale naprawdę musisz coś zobaczyć.
- Nie chcę!- dlaczego Joe ma chcieć? Dlaczego w rękach wszystkich jest tylko marionetką? Dlaczego wszystko tak wokół niej wiruje, tańczy? Bez przerwy. Wciąż i wciąż. Czas biegnie tak szybko. Joe zauważyła, że nawet nie zna dzisiejszej daty. Nie wie już nawet ile ma lat. Nic nie wie. Nic. Nic.
- Tom odszedł dla ciebie. A ty nawet nie chcesz, zobaczyć czegoś, za co zginął.- czyjś cichy, spokojny głosik. - Nie jestem w stanie cię zrozumieć. - głos należał do Two. Joe nie pamiętała, by kiedykolwiek cokolwiek powiedział. Tak jak Ling, najczęściej milczał.
Joe drgnęła. Otworzyła oczy, odsłoniła twarz. Przed sobą zobaczyła coś, co sprawiło, iż  przeszedł ją lodowaty dreszcz. Wspomnienie wszystkich mroków Twierdzy. Ogromny, lśniący aksamitną czernią, bezkresny wir tunelu. Jego krawędzie falowały złowrogo i wręcz hipnotyzując.
- Co to, do cholery jest?- spytała Joe stłumionym głosem. Odpowiedział jej miękki, spokojny, zrównoważony. Jakby wszystko było, tak jak być powinno:
- Otóż, moja droga, jeśli mogę tak to ująć, jest to obraz Apokalipsy świata Innych.- Joe spojrzała w kierunku, z którego dobiegał ów kojący głos.
Stał tam zwyczajny mężczyzna. Taki, jakiego można spotkać praktycznie na każdej ulicy, w każdym mieście. Gdyby Joe nadal była tą naiwną, zbuntowaną nastolatką, nie rozpoznałaby w tym człowieku Brata o Uczuciach. Ale już nią nie była. Dawno pozbyła się już tej idiotki. Teraz widziała wszytko takim, jakie jest naprawdę. Brat o Uczuciach kontynuował:
- Moi bracia nie byli idealni. Każdy miał swego rodzaju zdolności i marzenia z nimi związane. Jeden chciał wciąż nowych wojennych rozrywek, drugi pragnął zdobywać ogromy wiedzy. Obaj chcieli być potężni. Chcieli panować. I cóż, jak widać, nie skończyło się to dla nich szczęśliwie.- Inny westchnął, jakby w zamyśleniu- Wiesz, Joe, ja nigdy nie chciałem wiele. Moje potrzeby mieściły się w wyobrażeniach ludzkich. Jednak moi bracia tego nie rozumieli. Zmuszali mnie do bycia takim, jakimi oni byli. Nigdy mi to nie odpowiadało. Wiedziałem jednak, że są potężniejsi i swój sprzeciw przypłacę istnieniem. Musiałem być im uległy. I czekałem. Tak jak powiedziała mi Pernnel, na Potomka. Chciałem go przywitać i wiesz co? udało mi się Joe, naprawdę mi się udało. - Brat o Uczuciach zaśmiał się. Był to śmiech wesoły, szczery, co zaskoczyło Joe. Inny, stojący przed nią, śmiał się jak człowiek. Tak po prostu.
- Kim jest Potomek?- zapytała nieco nieprzytomnie Joe. Inny popatrzył na nią ze zdziwieniem.
- Zabawne, że o to pytasz... No cóż, nie da się ukryć, skarbie, że to ty nim jesteś.- rzekł, wzruszając ramionami.
- Ale, czy to coś w ogóle znaczy?- dziewczyna popatrzyła po wszystkich. Zobaczyła, że każdy przygląda jej się z otwartymi szeroko oczami. Z pomiędzy ludzi wyszła nagle Ling. Wzięła głęboki oddech i powiedziała:
- Jedną z Zakazanych Legend Autora, była legenda mówiąca o Potomku. Potomek ten miał się pojawić u kresu Ery Strachu i u początku Ery Nieznanego. Nikt nie podaje żadnej daty, wskazówki. Nic. Tylko te dwie nazwy, których nikt na co dzień nie używa. Jedyne co wiadomo, to to, iż Potomek będzie człowiekiem o szklanych oczach, widzących wszystko i wszystkich bez wyjątku. Pochodzić będzie od pierwszych Utalentowanych, a ujawni się dopiero w chwili ostatecznego starcia, w którym siły mroku zostaną wchłonięte, przez własne zdradzieckie moce oraz przez zaklętych niewinnych. Potomek zostanie wystawiony na wiele ciężkich prób, dzięki, którym potwierdzi się, iż jest tym za kogo się podaje. Legenda głosi też, że na samym końcu zginą istoty śmierci i zła, a sam Potomek uczyni to co podpowie mu serce.
- Dziękuję Ling, za tak szybkie i powierzchowne streszczenie tej długiej i wyczerpującej Legendy, która wręcz mogłaby uchodzić za niezłą książkę. - odezwał się Brat o Uczuciach. Znów westchnął i założył ręce z tyłu na plecy, w czym bardzo przypominał Mossa- Brata wojny i Pokoju. Podszedł do wciąż obracającego się wiru i popatrzył w jego głębię, zastanawiając się nad czymś głęboko. - Jestem już zmęczony-odezwał się po chwili, bardziej odległym, prastarym głosem- Nie mam już braci, nie chcę nikogo krzywdzić. Jestem tym kim jestem. Nie ma dla mnie nigdzie indziej miejsca, jak właśnie tu, w Otchłani Końca.- znów westchnął.- Tak to już jest z potęgami tego świata. Powstają wielkie, rządzą potężnie i odchodzą z mocą. Żegnaj Joe, miło było cię poznać. Zawsze będę pamiętał nasz pocałunek, choć będąc na koniec szczerym, był on bardziej skierowany do Pernnel niż do ciebie. Nie chowaj urazy.- Joe poczuła, jak się lekko rumieni.- Żegnajcie Utalentowani. I ty Josephie. Mam nadzieję, że będziecie szczęśliwi.....
Brat o Uczuciach zamigotał i zamknął oczy. Zrobił lekki, pełen gracji krok do przodu i nim ktokolwiek zdążył choćby mrugnąć, już znikł w czarnym wirze. Przez chwilę wszyscy patrzyli się w mroczną otchłań jak urzeczeni. Milczeli. Milczeli.
- To już?-  odezwała się Cleo. Joseph ściągnął w zamyśleniu brwi.
- Joe, muszę z tobą zamienić słówko.
Joseph przeszedł koło niej i ruszył w stronę rozłożystego drzewa. Joe poszła za nim. Chłopak zatrzymał się zaraz przy pniu, tak iż drzewo oddzielało ich od reszty zebranych.
- Jak się czujesz?- spytał Joseph, patrząc na nią swoimi jasnymi oczami niewidomego.
- Całkiem dobrze.- odpowiedziała zaskoczona Joe. Ostatnimi czasy, nieczęsto pytano się jej jak się ma.
- Bardzo się zmieniłaś, od czasu kiedy cię pamiętam. Wydoroślałaś, spoważniałaś. Nie jesteś już cicha dlatego, że się boisz i cierpisz, ale dlatego, iż obserwujesz, czuwasz. -Joseph patrzył na nią poważnie, uważnie jej sie przyglądając.
- Joseph, o co chodzi?- spytała Joe. Coś jej nie pasowało w zachowaniu chłopaka. Był ostrożny. Wypowiadał słowa uważnie i rozmyślnie.
- Widzisz, Trzej Bracia zostawili cię z pewnym...bagażem. Legenda wspomina o poświęceniu Potomka. O jego wyborze, który zaważy nad dalszymi losami Utalentowanych. Pierwotni odeszli i została zachwiana równowaga świata. Jednak ich portal nie został zamknięty, bo według legendy przy życiu pozostał jeszcze jeden Inny. Ostatni, który pochodzi od pierwszych Utalentowanych. Zniewolony...Ostatnim Innym jest Potomek.- Joseph zamilkł na chwilę.- Joe, ty jesteś ostatnim Innym.
Joe poczuła gniew. Wszechogarniającą ją złość. Wszyscy od niej wymagają. Ciągle czegoś od niej chcą. Nie dają jej spokoju, choćby na moment wytchnienia. Nie są to jakieś błahe, zwykłe ludzkie przysługi. Nie! Oni chcą by walczyła z o wiele potężniejszymi istotami, poświęcała się, cierpiała by...umierała. Ot tak, na zawołanie!
-Nie. - powiedziała głośno i wyraźnie. Popatrzyła w białe oczy Josepha. Chłopak przygryzł wargi i pokiwał głową, na znak że zrozumiał odmowę Joe.
- Szanuję twoją decyzję, Joe.- Joseph uśmiechnął się blado do dziewczyny i ruszył ku Cleo i reszcie. Nagle przystanął, jakby w zamyśleniu.- Pamiętaj Joe, że to wszystko, bez twojej pomocy nigdy się nie skończy. Porozmawiaj z kimś. Szczera rozmowa z bliską osobą, zawsze pomaga podjąć najtrudniejsze decyzje.- po tych słowach oddalił się całkiem.
Joe patrzyła jak mówi coś do Cleo, Ling i Two. Później cała grupa, bez jednego spojrzenia w jej stronę , ruszyła spokojnie ku domu Cleo. Zachowywali się jakby pogodzili się z myślą, że Tom odszedł na zawsze, Joe nie chce umrzeć i wszystko po prostu zatrzymało się w biegu i bez Joe nigdy nie ruszy. Joe z irytacją patrzyła za nimi, a gdy zniknęli za rogiem szarego domu, dziewczyna ze złością kopnęła w drzewo, pod którym dowiedziała się, że ma zginąć. Że jej życie już od dawna było spisane na straty. Miała przeżyć, wygrać, by umrzeć! Umrzeć nie zabita przez kogoś, jakieś mroczne siły, podczas krwawego boju o życie. Nie. Ona, Joe Wade, dziewczyna, która nawet nie wie już ile ma lat, ma sama skończyć swoje życie! Sama, dobrowolnie! W ciszy, gdy już jej wrogowie odeszli.
- Dlaczego, do jasnej cholery, mam zginąć, co?! Kto to kurwa tak ukartował?! Przecież ja to wszystko przetrwałam, uciekłam im! Ja! Tylko ja! Należy mi się coś, od tego pieprzonego życia!!!- Joe biła pięściami w twardą korę drzewa, wrzeszcząc w cichą pustkę.
Wrzeszczała, dopóki nie straciła głosu. Walczyła z drzewem dopóki nie zdarła sobie skóry z dłoni, aż do krwi. Gdy opadła na trawę, skuliła się, jak kiedyś i zastygła w odrętwieniu. Joe zawsze reagowała tak na śmierć i stratę. Zauważyła to już, kiedy zmarł jej ukochany dziadek. Czuła to gdy zmarła jej matka, gdy odszedł Tom.
- Dlaczego mam zginąć?- wychrypiała spomiędzy czarnych włosów.
- Joe, kochanie nie masz ginąć.- ten głos. Kojący, kobiecy, ciepły. Matczyny.
Joe podniosła gwałtownie głowę, tak iż obraz zawirował przed jej oczami. Przez chwilę nic nie widziała. Gdy jednak dojrzała wreszcie ukochaną, wytęsknioną twarz matki, poczuła, że nigdy tak naprawdę nie była sama. Że nigdy tak naprawdę nie musiała tęsknić za mamą. Ona zawsze była przy niej. Jak anioł stróż. Ona czuwała.
-Wcale się tak bardzo nie zmieniłaś, wiesz? Pozostał ci, twój uroczy charakterek…- jej uśmiech. Droższy niż wszystko inne. Kojarzył się z bezpieczeństwem i szczęściem.
- Mamo, skoro nie mam zginąć, to co mam zrobić?- Joe podciągnęła nogi, pod samą brodę, tak jak robiła to gdy była mała. Mama złożyła spokojnie ręce i usiadła koło niej, roztaczając  wokół siebie białą aurę.
- Powiedz mi Joe, ja jestem, czy mnie nie ma?- spytała mama. Z jej twarzy zniknął uśmiech. Teraz była poważna.
- Jesteś.-odpowiedziała Joe,
- Dobrze. A powiedz mi teraz czy żyję, czy nie?- spytała znów mama.
- No, umarłaś. Nie żyjesz...- Joe spojrzała w bok. To była najgorsza rozmowa, w jej życiu. Najgorsza.
- Skoro umarłam, nie żyję, to dlaczego mnie widzisz, co skarbie?- kolejne pytanie.
- Bo jestem Utalentowaną. Widzę umarłych.
- Właśnie. Widzisz umarłych. Ale przecież moje  istnienie nie ogranicza się tylko do widzenia mnie. Twój ojciec i bracia mnie nie widza, ale czują moją obecność. Żyłam na ziemi jako człowiek. Umarłam na ziemi jako człowiek. Ale teraz jestem, istnieję jako coś trwalszego od ludzkiego ciała. Joe, nikt nigdy nie umrze na zawsze. Nie zginie, nie odejdzie. My jesteśmy wieczni.- mama wstała i pochyliła się nad Joe, wyciągając ku niej dłoń. Jej rdzawe loki zakrywały jej większość twarzy, ale mimo to Joe wiedziała  że mama się uśmiecha.- To, co masz do zrobienia, jest tylko sekundą, chwilą, a później jest już tylko wieczność. Stracisz, ale zyskasz więcej…. Chodź.
Joe popatrzyła na jej wyciągniętą, białą, nieskazitelną dłoń, od której biła jasność nie z tego świata. Potem spojrzała na swoją ziemską, brudną, zakrwawioną, zaniedbaną. Przygryzła dolną wargę. Poczuła jak coś w niej walczą. Dwie natury. Ludzka i ta druga, której jeszcze nie potrafiła wtedy nazwać. Popatrzyła na matkę.
- Pójdziesz ze mną?- spytała cienkich, dziwnie dziecięcym głosikiem.
- Oczywiście, słońce.- na słowa mamy, Joe podała jej dłoń. Nie czuła jej dotyku, jedynie ciepło, jakby słoneczne.
Podeszły do ciemnej otchłani razem, trzymając się za ręce. Joe czuła bicie serca, szum gorącej krwi na skroniach. Ostatnie chwile w tym ciele. Ostatnie uczucie pulsu, ostatni dotyk wiatru, ostatni promyk tego światła. Spokojny, cichy koniec mroku, smutku, zła i cierpienia. Joe spojrzała na mamę. Znów się uśmiechała. Joe odpowiedziała jej tym samym.
Zamknęła oczy. Nie chciała patrzeć w wir mroku. To było niepotrzebne. Wszystko czego chciała to ciepłe uczucie na lewej dłoni i świadomość, że mama jest wciąż tuż koło niej.
- Na trzy?- usłyszała jej spokojny głos.
- Na trzy.-odpowiedziała cicho.
- Raz.-powiedziała mama.
- Dwa.- odezwała się Joe.
Trzy.  

środa, 4 czerwca 2014

Ofiara Miłości



Moss zdawał się płonąć. Czerwone płomienie lizały jego ciało, nie raniąc go. Wokół postaci Innego tańczyło gorące, rozedrgane powietrze. Zaciskał dłonie w pięści. Czaił się przed Joe, jak tygrys do skoku. Był wściekły.
Nagle Joe usłyszał za sobą szum szybkich kroków. Wysoka trawa zaszeleściła znajomo. Joe chciała się odwrócić, zobaczyć ich. Tak bardzo za nimi tęskniła. Wiedziała jednak, że wystarczy ułamek sekundy nieuwagi i już leży martwa. Wciąż więc wpatrywała się w Mossa. Gotowa do odparcia ataku i obrony, tych którzy pojawili się za nią.
- Joe...- jej imię wyszeptane, w plecy. Znajomy głos. Choć nie do końca. Mocniejszy, głębszy, poważniejszy. Tak, zdecydowanie poważniejszy. Minęło trochę czasu, odkąd Joe ostatni raz słyszała głos Toma. Ten prawdziwy, w rzeczywistości. Nie w śnie.
- Cześć Tom. Wiesz...tęskniłam.- powiedziała Joe prosto przed siebie, patrząc uważnie na Mossa. Widząc każdy jego ruch. Tęskniła, naprawdę tęskniła. Za wszystkimi. Ale za Tomem  w szczególności....
Trawa znów zaszeleściła. Między Joe, a Mossem stanął Joseph. Nic się nie zmienił. Prawie nic. W świetle dnia i płomieni Mossa, na odsłoniętym nadgarstku Josepha, Joe zauważyła tatuaż kryształowego oka.
- Czego chcesz, Moss?- spytał chłodno Joseph, zasłaniając Joe, swoim ciałem, przed Bratem Wojny.
- Nie twój interes, nędzy Ślepcu!- warknął Brat Wojny. "Ślepcu"?- dziwna nazwa. Pomyślała Joe. Wcale nie pasuje do Jospeha. Nie w taki prymitywny sposób, w jaki wypowiedział przezwisko Moss.
- Przebywasz na naszym terenie. Żądam rozmowy z Mądrym Bratem.- powiedział głośno i dobitnie Joseph.- Takie jest nasze prawo, w tej sytuacji.-dodał po chwili milczenia.
- Rzeczywiście, prawo Utalentowanych, po dokonaniu Transakcji, coś o tym wspomina... Niestety muszę cię zmartwić. Mądrego Brata już nie ma. Śmiał się mi sprzeciwić, co przypłacił swoim istnieniem...Wielka szkoda.- Moss mówił sarkastycznie, z nutką fałszywej wesołości w głosie. - A teraz odsuń się! Muszę skończyć sprawę z Josephine.
Joseph rozstawił szeroko nogi, pokazując tym samym, iż nigdzie się nie wybiera. Przez chwilę Moss i Joseph mierzyli się wzrokiem. Choć Joseph był ślepy, a Moss nie miał oczu w ogóle, obaj zdawali się doskonale widzieć swoje spojrzenia.
- Powiedziałem: odsuń się!- wrzasnął Brat Wojny.
Joe usłyszała szum, przecinanego z wielką mocą powietrza. Jakby coś potężnego budziło się do życia. Świst wiatru i Joseph został zmieciony z miejsca, jak szmaciana lalka. Upadł parę metrów dalej. Joe widziała to tylko kątem oka, bo przed sobą miała dużo większy problem. Ten problem był wściekły, wciąż płoną, jak żywa pochodnia i miał wygląd ogromnego, przerażającego ptaka o złotych skrzydłach. Feniks łypnął na nią dwiema parami krwistoczerwonych oczu. Spojrzenie Mossa, w kolejnej postaci, było straszne. Ogniste. Mordercze.
- By cię zniszczyć, zabiłem Wiedźmę, która mnie zraniła, pozbyłem się swojego ciała, zgładziłem swego Brata! Twoja śmierć, odpłaci mi moje wszystkie straty.- Feniks uniósł się wysoko, nad głowy wszystkich. Joe patrzyła na płonącego ptaka. W głowie miała pustkę. Tyle razy myślała, że to już koniec. Już koniec, nie będzie musiała już walczyć. Bronić życia. Cierpieć. Tymczasem finał miał dopiero nastąpić. Tu, tak blisko domu...
Feniks zatrzepotał skrzydłami, wzniecając ognisty wiatr. Omiótł spojrzeniem cały ogród i jego oczy spoczęły na Joe. Rozpostarł potężne skrzydła i na moment znieruchomiał w powietrzu, by jednym ruchem skrzydeł skierować się w dół i runąć ku Joe, jak zatruta strzała. Nadlatującej śmierci, towarzyszył ogłuszający świst gorącego powietrza. Joe osłoniła się ramionami. Tylko tyle zdążyła zrobić.
A później, poczuła chłód. Chłód lodu, przywierającego do skóry. Odsłoniła twarz. Zobaczyła dzikie, pełne furii, ogniste oko Feniksa. Feniksa zastygłego w locie. Joe wyprostowała się. Jak lodowa tarcza, osłaniał ją łuk lodu. W na wpół przezroczystej tafli znieruchomiały, zatrzymany w ruchu, uwięziony był Moss. Jego postać ptaka wyginała ciało w półokrąg, szeroko rozpościerając skrzydła. Ostre pazury, długich łap, wyciągnął przed siebie, chcąc rozszarpać ofiarę. Rozchylony dziób zapowiadał wrzask triumfu, który nie nadejdzie.
Joe zrobiła parę mechanicznych kroków w tył. Nogi miała jak z drewna. Ledwo mogła się na nich utrzymać. Nie wiedziała, czy to już koniec. Już na pewno? Nic więcej? Wciąż oczekiwała kolejnego ataku. Ktoś złapał ją mocno od tyłu. Pierwszym odruchem była ucieczka, uwolnienie się z pęt. Dopiero po chwili Joe zauważyła, że ściskają ją ręce. Mocne, ciepłe, męskie. Ktoś oparł głowę na jej ramieniu, na którym poczuła coś mokrego i ciepłego. Łzy.
- Tom!- Joe obróciła się w uścisku chłopaka, stając przed nim twarzą w twarz. Ten podniósł głowę, uśmiechając się wzruszony. Miał czarne, głębokie oczy. Piękne oczy. Joe popatrzyła na jego usta, w których nie miał już kolczyka.
- Joe, Kocham cię. Kocham!!!-wrzasnął Tom, podnosząc bez trudu Joe i kręcąc się, z nią w ramionach, w kółko. Na jego słowa, Joe zabiło mocno serce. Tak bardzo za nim tęskniła. Tak jej go brakowało. Kochała  Toma. Kochała. Joe wzięła jego twarz w dłonie i przyciągnęła do siebie. Ich pierwszy, prawdziwy pocałunek. Tak długo na niego czekała. Pocałunek o smaku uśmiechu i łez.
Jak przez sen pamięta dźwięk pękającego lodu. Jak szkło, uderzające o twardą posadzkę. Ostre i nagłe. Joe odwróciła głowę. W tym samym momencie, w którym Moss uwolnił się z lodowej pułapki. Okręcił się w powietrzu, szukając Joe. Gdy ją odnalazł, zatrzepotał skrzydłami i ruszył ku niej, oplecioną w ramiona Toma. Potwór rządny krwi do końca. Tom zakrył głowę Joe ramieniem, przyciskając ją do swojej piersi. Joe słyszała jak szybko bije serce chłopaka. To, co się stało później, trwało tylko parę sekund. Nie więcej.
- Dość.- Joe miała wrażenie że zna skądś ten głos. Był mocny, władczy, ale ludzki. Człowieczy. Joe chciała zobaczyć, kim jest przybyły, ale Tom mocnej przytrzymał jej głowę.- Dość, już na zawszę.
Przeraźliwy wrzask, mrożący krew w żyłach. Nagłe uderzenie gorąca. Fala zimna. Wiatr. Wichura. Trzęsienie ziemi. mocny uścisk Toma. I...poczucie bezpieczeństwa. Jakby coś złego zakończyło swoje istnienie.
- Tom, czy już mogę patrzeć? -spytała Joe, w koszulę chłopaka. W odpowiedzi, Tom rozchylił ramiona.
Nie było już Mossa. W powietrzu fruwał tylko popielaty popiół. To co zostało z ognistego Feniksa- Brata Wojny.
Joe po raz pierwszy rozglądnęła się wokół. Zobaczyła Cleo, którą obejmował czule Joseph. Nadal miała zielone włosy, ale teraz prostowała je. Ta fryzura wydłużała jej twarz.  Two podrósł. Wyglądał na jakieś 11 lub 12 lat. Ling stała tuż koło niego, jak anioł stróż. Nie miała już długiej grzywki. Teraz dumnie odsłaniała czoło, na którym widniała duża, nie do końca jeszcze zasklepiona blizna, w kształcie oka. Ubrana cała była na granatowo. Spojrzała na Joe. Posłała jej lekki uśmiech. Ładnie jej było z uśmiechem.
-Joe, jesteś już bezpieczna.-wyszeptał jej w ucho Tom.- Tego potwora już nie ma.
-Wiem. Wiem.-powiedziała wolno Joe. Odsunęła się od chłopaka i jeszcze raz popatrzyła po wszystkich zgromadzonych. Tak, jest! Wiedziała, że kogoś pominęła! Nie wyróżniał się niczym. Wyglądał jak człowiek, zachowywał się jak człowiek, ale nie pozostawiało wątpliwości to, iż to tylko pozory.
Brat o Uczuciach kucał z boku przy kupce popiołów swojego Brata Wojny, którego chwilę temu unicestwił. Brat o Uczuciach wiedział, że musiał przyjść ten dzień. Gdy odeszła Parnnel, czuł, że któregoś dnia musi to zakończyć i wybrać jedną ze stron. Gdy Moss zabił Mądrego Brata, Brat o Uczuciach nie miał wątpliwości, że bliżej mu do człowieka. Zrobił więc, to co należało. Nie żałował. Wziął w palce czarny proszek i potarł go między kciukiem, a palcem wskazującym. Brat Wojny, mimo swej słabej postaci jeszcze żył. Brat o Uczuciach westchnął i wstał. Musiał mu na to pozwolić. Ostatni raz.
- Wybieraj Bracie.-wyszeptał w ziemię, odwracając wzrok. Wiedział na kogo padnie wybór. Po chwili usłyszał wrzask kryształowookiej dziewczyny. Wiedział, że nie pomylił się. Zbyt dobrze go znał.
- Tom, Tom, proszę odezwij się! Błagam!- chłopak w pewnej chwili opadł bezwładnie u stóp Joe. Dziewczyna nie wiedziała, co się dzieje. Mossa już nie ma! Wszystko jest dobrze! Co się dzieje?! Tymczasem Tomem zaczęły targać potężne drgawki, oczy rozbłysły białkami, a z ust chłopaka zaczęła toczyć się krwawa piana.- Jezu, Tom! Co ci jest?!- Joe próbowała go dotknąć, ale jego skóra parzyła okropnie.
Wtem wszystko ustało. Lekki wiaterek owiał twarz Joe. Ku leżącemu na ziemi chłopakowi zaczęły pełzać drobinki popiołu Mossa. Joe zorientowała się, co sie  dzieje. Rzuciła się w przód, między Tomem a spopielonymi szczątkami Mossa:
- Nie, nie dostaniesz go. Jesteś trupem, do cholery, trupem!
Popiół wzleciał nad Joe i opadł leciutko na  nieruchome ciało Toma. Ten nagle ożył. Wziął głęboki wdech i otworzył oczy. Były krwistoczerwone. Obce. Mossa. Moss w ciele Toma wstał, otrzepał z gracją ubranie i poruszał z ciekawością palcami, strzykając stawami.
- Mało wygodny ten chłopak.- wysyczał Brat Wojny ustami i głosem Toma.- Witaj znów, Josephine. Przyznam, że to już mój koniec. Mój drugi Brat wykazał się sprytem, jakiego ja nie posiadałem. Szkoda. Ciesz się życiem, kochana.-ukłonił się Joe, w sposób arogancki. W jego oczach zabłysnął ohydny ognik zemsty- Ale wiesz, to nie byłoby w porządku, gdybym tylko ja poniósł straty w tej bitwie, chyba przyznasz mi racje? Na pewno mnie zrozumiesz, jeśli zabiorę ci kochasia? Tak będzie sprawiedliwie. Do wiedzenia moja droga. Czuj się wygrana.- to mówiąc uśmiechnął sie jadowicie.
Do oczu Joe nabiegły łzy. Nie wierzyła w to co widziała ani w to co słyszała. To nie miało tak być. Wolałaby sama umrzeć! To ona miała umrzeć! To jej chce. Jej! Ktoś położył jej dłoń na ramieniu. Była to Cleo. Płakała. Tom to jej brat. Płakała jak siostra.
- Ale znaj moje dobre serce. Pozwolę ci się z nim pożegnać.- rzekł Moss. Oczy Toma mrugnęły i znów stały się czarne. Gdy się w nie spojrzało od razu widać było, iż był to Tom. Chłopak, którego kochała Joe.
-Joe, kocham cię. Bądź silna. Już zawsze.- wychrypiał z wyraźnym trudem Tom. Po jego policzkach spływały krwawe łzy. Tom przechodził straszliwe męki, torturowany przez Mossa od środka.
- Tom, ja ciebie też kocham.- łkała Joe.
-Joe, obiecaj mi, że będziesz szczęśliwa. Zasługujesz na to, bardziej niż my wszyscy razem wzięci. Wydostałaś się z Twierdzy. Jako pierwsza w dziejach! Obiecaj mi, że będziesz szczęśliwa...bez mnie.- jego wargi drgnęły, po raz ostatni, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie był w stanie.
- Obiecuję- wyszeptała Joe, dławiąc się łzami. Ostatnie spojrzenie czarnych oczu. Zmęczonych, przestraszonych. Mrugniecie powieki i Tom odszedł na zawsze.
- To było wzruszające, przyznaje szczerze.- powiedział Moss.- Żegnam.- i nie zwlekając zrobił krok w tył, wpatrując się intensywnie w Joe, jakby chciał jej odebrać ostatnie wspomnienie oczu Toma, a pozostawić jedynie swoje krwawe tęczówki śmierci.
Moss zamknął oczy i wykonał ruch, jakby spadał w tył z przepaści. Rozłożył miejsce i nagle w połowie drogi ku ziemi powietrze zadrgało i Moss w ciele Toma zniknął.
Pod Joe ugięły się kolana. Za sobą słyszała cichy szloch Cleo. Ona płakała jak siostra za bratem. Joe płakała jak dziewczyna za utraconym ukochanym. Joe pochyliła się nad ziemią, chowając twarz między dłońmi. Jedna, srebrzysta łza, prześlizgnęła się między jej palcami i upadła cichutko na ziemię, wsiąkając w nią spokojnie. Nagle wszystko ustało. Czas jakby się zatrzymał. Zrobiło się cicho, ale jednocześnie głośno, było tak gorąco, że aż zimno. Ziemią wstrząsnął wybuch i twarz Joe oblała niebieskawa jasność.