Trzy, trzy, trzy....
Echo głosu. Odległe, zniekształcone.
Nierzeczywiste. Echo jak cień. Już nic nieznaczące. To koniec.
Już...Nareszcie!
Joe wciąż miała zamknięte powieki. Nie zamierzała
ich otwierać. Nie miała takiej potrzeby. Tam, gdzie teraz była nie potrzebowała
wzroku. A już na pewno nie takiego, jaki ona posiadała. Po co jej po śmierci
kryształowe oczy? Joe uśmiechnęła się do siebie. Umieranie wcale nie było takie
złe. Mama miała racje. To tylko sekunda, moment. I już po wszystkim. Joe
nareszcie była bezpieczna. Tu już nic nie może się jej stać. Tu nikt już jej
nie skrzywdzi.
Nagle głuchą ciszę przeszył ostry dźwięk. Tak
nienaturalnie ludzki.... Ludzki dźwięk w świecie umarłych. Joe przeszedł
dreszcz. Ludzki dreszcz, znikający w koniuszkach palców rąk i nóg. Ten
dźwięk.....
Miarowy, choć nie, jednak urywany. Męczący,
denerwujący, ale też nieustępliwy. Pełen woli walki. Krótki, ostry jak miliony
malutkich szpilek wbijanych w serce. Joe dobrze znała ten dźwięk. Chciała o nim
zapomnieć. Na zawsze.
Joe otworzyła oczy. Oblała ją jasność. Białe
łóżka, pościel. Biała podłoga, z nielicznymi zarysowaniami, po kółkach tych
białych łóżek. Białe ściany, mały nocny stolik. Obok stolika wieszak
ze złuszczoną białą farbą. Na wieszaku wisiał worek z przezroczystym płynem i
długą, wręcz niekończącą się rurką, którą płyną ów płyn utrzymujący matkę Joe
przy życiu. Te ostatnie dni jej życia, a kroplówka wciąż kropla po kropli,
przedłużała jej cierpienie. Krople jak łzy. Łzy ich wszystkich....
Joe popatrzyła na najbliższe łóżko. W pierwszej
chwili nie poznała leżącej na nim osoby. Dopiero po chwili rozpoznała rdzawe,
wypłowiałe, matowe resztki włosów matki, nienaturalnie duże, zielone oczy
osadzone w wychudzonej koszmarnie twarzy, o skórze koloru starego papieru. Jej
wątłe, zniszczone chorobą ciało...Matka wyglądała jak widmo człowieka. Jak wrak
statku porzuconego na morzu, gdzieś daleko od brzegu. Matka oddychała
głośno, świszcząco łapiąc oddech z wielkim trudem. Był to oddech człowieka
umierającego. Joe wiedziała, ze już za późno dla ratunek dla mamy. Lekarze nie
mówili jej tego, ale wiedziała, że mama po prostu umiera. Umiera wolno i
boleśnie.
Joe spojrzała na urządzenie pokazujące pracę
serca mamy. Pikające urządzenie pokazywało wszystko, to co najgorsze. Joe najbardziej
bała się chwili, gdy na ekranie pojawi się pozioma kresa i aparat zapipczy
przeciągle, jako znak iż mamy już nie ma i nigdy więcej nie będzie.
-Joe.- ochrypły, zmęczony głos matki wyrwał dziewczynę z zamyślenia.
Spojrzała na nią zdziwiona. Jeszcze chwile temu matka była nieprzytomna. Teraz
jednak patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami pełnymi strachu i jednocześnie
dziwnej nadziei.- Mamo.-powiedziała Joe podchodząc do łóżka matki i biorąc delikatnie jej suchą dłoń w swoją.
- Teraz będzie inaczej. Dostałyśmy drugą szansę. Bez tego...wszystkiego.- mówiąc to zachłysnęła się powietrzem, a źrenice uciekły jej w tył czaszki. Matka zacisnęła mocnej palce na dłoni Joe, a jej ciałem poruszył wstrząs. Joe spojrzała ze strachem na monitor urządzenia. Aparat wręcz oszalał. Uderzenia serca mamy zlały się niemal w jeden stały dźwięk.
Joe poczuła jak ziemia pod jej nogami drży.
Poczuła czyjeś dłonie na swoich ramionach, gdy jeden z lekarzy próbował dostać
się do mamy Joe, swojej pacjentki. Joe słyszała wiele głosów, które coś między
sobą krzyczały, wołały imiona, leki, wzywały Boga. A Joe stała z boku i
przyglądała się temu wszystkiemu skamieniała. Teraz będzie inaczej. Dostałyśmy
drugą szansę. Bez tego...wszystkiego. Co to miało znaczyć?
Nagle ktoś pociągnął ją za sobą na korytarz.
- Joe, choć stąd.- to był głos ojca. Joe spojrzała na niego. Nic się nie
zmienił. Miał tylko zarośniętą twarz. Nic więcej. To było miłe uczucie,
wiedzieć, że przynajmniej ojciec był taki jakim go pamiętała.- Co się stało?- spytała Joe.
- Nie wiem, słońce. Może to jakiś atak? Kto wie...- ojciec zgarbił się i zasępił. Próbował być spokojny i mężny, ale patrzenie na taką śmierć ukochanej osoby nie było rzeczą łatwą.
Siedzieli więc razem w zielonej poczekalni,
pełnej pacjentów w szlafrokach w paski. Siedzieli Joe, ojciec i brat
Matt. Mały Peter został w domu z opiekunką. Joe otaczała smutna, pełna
beznadziei atmosfera szpitala. Na wprost Joe wisiał ogromny zegar. Tykał
bezgłośnie. Mijające sekundy widać było na jego tarczy.
Po pewnym czasie drzwi pokoju matki otworzyły
się. Wychylił się z nich lekarz, który wcześniej biegł do matki Joe z
przerażeniem wypisanym na twarzy. Teraz, gdy do nich podszedł, miał spoconą,
ale uśmiechniętą i zmęczoną twarz o podkrążonych oczach. Przywitał się z ojcem,
potem z Joe i z Mattem.
- To cud!- wykrzyknął. Jego oddech pachniał mocną kawą.- Najprawdziwszy cud.- Przepraszam, ale nie rozumiem.-odparł rozkojarzony ojciec, drapiąc się po zarośniętej szczęce.
- Proszę pana, pańska żona nie ma nowotworu! Nic nie ma! Jest zdrowa całkowicie. To cud, cud!- nie czekając na odpowiedź ojca, rozpromieniony lekarz odwrócił się na pięcie i niemal w podskokach wrócił do sali matki. Joe bezwiednie spojrzała na tarczę zegara. Była godzina 7,39 rano. Joe coś tknęło.
- Tato...? -zagadnęła zamyślona
- Co kochanie?- odpowiedział lekko nieobecny ojciec.
- Jaka jest dzisiaj data?
- Piętnasty marca, a co?
Piętnasty marca. 7,39 rano. Wtedy umarła mama...
Ale ten lekarz mówił, że...
***
Mijały dni. Mama żyła. Zdrowiała. Okazało
się, że nowotwór wręcz wyparował. Zniknął w ciągu kilku minut. To był cud. Joe
była tego pewna.
Ale oprócz szczęścia z obecności było coś
jeszcze, pewien problem. Gdy pewnego dnia, może trzeciego, od cudownego
ozdrowienia mamy, Joe przechodziła szpitalnym korytarzem. Minęła pewne drzwi,
na których wisiał kalendarz. Na ów kalendarzu zaznaczony był rok, w
którym umarła mama... Joe czym prędzej odnalazła brudną łazienkę i
popękane lustro. Spojrzała na dziewczynę po drugiej stronie szyby. Pamiętała ją
z wadzenia, ale nie wiedziała jak ta dziewczyna miała na imię, Joe miała
wrażenie, że patrzy na kogoś z kim kiedyś łączyło ją tak wiele, a teraz nie
jest w stanie z tym kimś się przywitać.
Jej piętnastoletnie odbicie miało owalną, ale
wychudzoną twarz dziecka, o dużych szarych oczach. Tak, szarych już nie
niebieskich, kryształowych, tylko szarych. To właśnie te oczy, koloru
deszczowego nieba najbardziej jej się podobały. Były takie normalne, przeciętne.
To były właśnie jej oczy. Joe dotknęła chudymi, wręcz wynędzniałymi palcami
swoich spierzchniętych, zaniedbanych warg. Jej przeszła postać była smutna i
struchlała. Niczym nie przypominała tej Joe, zamkniętej w tym ciele. Tej Joe,
która tyle przeszła. Dziewczyna westchnęła. Założyła sobie oklapłe, czarne
kosmyki włosów za ucho i wyszła z łazienki.
***
Później było jeszcze wiele wydarzeń, świadczących
o tym, że Joe cofnęła się w czasie. Powrót do ich starego mieszkania,
czterdzieste urodziny mamy, które dla Joe były tak nierzeczywiste, jak sen.
Mistrzostwa piłki nożnej, których ojciec w tamtym czasie, gdy mama umarła, nie
oglądał. Teraz oglądali je wszyscy, nawet Joe, choć wciąż nie mogła pojąć sensu
spalonego. I wreszcie:
- Tata i ja podjęliśmy decyzję o przeprowadzce!- oznajmiła mama, któregoś
letniego dnia, gdy Matt oglądał jakąś poranną kreskówkę, a Joe czytała jedną z
powieści Kinga. - Co?- spytali jednocześnie Joe i jej brat.
- To co słyszeliście. Tata znalazł tam świetną pracę i dom już sobie wypatrzyliśmy. Jest piękny, z ogrodem. Tylko trochę szary. Musimy mu dodać trochę kolorów.- trajkotała mama.
Już
całkowicie wróciła do zdrowia. Była pełna energii, wesoła, optymistycznie nastawiona
do wszystkiego i wszystkich, a przede wszystkim znów piekła te cudowne
babeczki, po których i Joe trochę się przytyło.
- " Tam", to znaczy gdzie?- spytała dziewczyna, nadal z nosem
wlepionym w książkę. Ten Clown* był całkiem niezły- pomyślała. - I ty się mnie jeszcze pytasz, gdzie?- krzyknęła z przejęciem mama- Jedziemy do Mondays!
Czytana książka wyleciała Joe z rąk.
- Jak to „do Mondays”?
Mama uśmiechnęła się figlarnie i wzięła pod boki.
Miała na sobie długą, zwiewną, pomarańczową sukienkę, w której wyglądała ładnie
i zdrowo. Podeszła do Joe i szepnęła jej cichutko w ucho:
- Słońce, mam wrażenie, że ktoś bardzo za tobą tęskni...- potem znów się
zaśmiała i prostując się zatarła ręce.- No, moi kochani, tata ogląda ten swój d u r n y mecz, ale coś mi się zdaje, że wy pomożecie mi z posprzątaniem garażu do przeprowadzki, co?- powiedziała to głośno, żeby tata usłyszał część o meczu. Mama popatrzyła się na nich entuzjastycznie, jak opiekunka na koloni dla dzieci, zachęcająca do zjedzenia ohydnej ryby z obozowych ścieków.
Joe przygryzła wargę. Mondays. Mondays. Tęskniła za tym miejscem. Tęskniła za ludźmi. Tęskniła za Tomem. Tom. Wspomnienia. I mama, jej słowa....
- Matt, choć nam pomóż.- Joe szturchnęła brata łokciem.
***
Przeprowadzka do małego Modays zajęła im miesiąc.
Miesiąc ze wszystkimi papierami, dokumentami i tego typu rzeczami, które w
ogóle nie interesowały Joe. Dziewczyna całymi nocami nie spała, rozmyślając
kogo zastanie na miejscu. Myślała o żyjącej mamie, o jej normalnym, pozbawionym
strachu życiu i oczywiście o czarnowłosym chłopaku, który poświęcił się dla
niej całkowicie. Joe biła się z myślami. Chciała, tak bardzo pragnęła, by Tom
żył, by był szczęśliwy. Z nią.
I ten dzień. Joe miała już 16 lat. Właśnie
zaczynała naukę w miejscowym liceum, gdzie go poznała. Pojechała
autobusem. Zwykłym, szkolnym. Jak normalna uczennica, pierwszej klasy. To było
dziwne uczucie. Ta normalność, to że nikt nie czyha na twoje życie, że możesz
spać spokojnie i być pewna, że nic nie kryje się po ciemnościach pokoju. Joe
wysiadła , wraz z resztą chłopaków i dziewczyn z autobusu. Popatrzyła na
rozpiskę swoich godzin. Ech, ten sam plan lekcji, co wtedy. Pierwsza miała być
historia....
Joe poszła do klasy. Od razu skierowała się do
ostatniej ławki, pod oknem, zaraz przed szafką z wysłużonymi podręcznikami, o
brakujących, wyrwanych kartkach. Spojrzała na blat szarej ławki. Nie było na
niej wyrytych cyrklem trzech czaszek. Przez chwilę Joe chciała nadrobić
zaległości i wydłubać choć jedną czaszkę, ale stwierdziła, że to był znak. Znak
by zostawić tę część życia. Bo było to życie nieszczęśliwe.
Joe spojrzała na mały zegar nad drzwiami klasy.
Do lekcji było jeszcze piętnaście długich minut. Dziewczyna położyła torbę i
usiadła na blacie ławki tyłem do odległej, wysłużonej tablicy. Założyła nowe
słuchawki, które dostała na szesnaste urodziny od rodziców i włączyła Indie
rock. Jej nową miłość, która przyszła do niej dość niedawno. Joe pamiętała jak
kiedyś, choć może nie do końca to właściwe „kiedyś”, słuchała najcięższego,
morderczego metalu, który był dla niej jak lek na śmierć. Teraz, gdy śmierci
nie było, Joe postanowiła odstawić ów lek.
W pewnej chwili Joe dostrzegła kontem oka ruch.
Cichy, delikatny, nieśmiały. Podniosła głowę i spojrzała w lewo. Koło niej, na
blacie usiadł chłopak. Miał ciemne, dość długie włosy, które zasłaniały mu
prawie całkiem czarne oczy. Ubrany był w granatową bluzę z kapturem. Miał
podwinięte rękawy, ale tam, gdzie Joe pamiętała liczne wypukłe blizny chłopak
miał tylko niebieskie żyły i widoczne ścięgna. Tom słuchał muzyki. Kiwał głową
w przód i w tył. Zdawał się nie zauważać Joe. Może to nie on?- pomyślała Joe.
Odwróciła wzrok i znów zatonęła w muzyce.
Nagle poczuła zimny dotyk długich palców na
swojej dłoni. Popatrzyła na chłopaka. Uśmiechał się. W dolnej wardze nie miał
kolczyka.
- Lubię, jak na mnie patrzysz, Joe. Masz piękne szare oczy. Bardziej ci w
nich do twarz- powiedział głębokim, poważnym głosem.- Tom?- spytała Joe.
- Nie, wiesz James Montgomery-zaśmiał się chłopak.
- Ale jak...?- Joe nie mogła w to uwierzyć, Na usta cisnęło jej się tyle pytań. Tom uciszył ją, kładąc lekko palec na jej usta.
- Ciiiii, nie ważne jak, ważne dla kogo. A uwierz mi, dla ciebie było warto…
* Joe czytała powieść Stephena Kinga pt. „To”
Zapraszam na zwiastun, który wykonałam dla Ciebie na zamówienie i liczę na szczerą opinię :)
OdpowiedzUsuńhttp://internetowy-spis.blogspot.com/2014/08/019-dopoki-walczysz-nie-przegrasz_7.html
Pozdrawiam,
Lusieeek! (:
http://rainydarknesswiththebookodshadow.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńZapraszam . :)