niedziela, 6 kwietnia 2014

Święto Twierdzy

W Twierdzy Innych czas był inaczej pojmowany. Nie istniał jako bariera możliwości, ale jako oddzielna przestrzeń, zupełnie oderwana od życia Innych. Życia Joe. Stojąc przed swoim pięknym portretem, patrząc w swoje kryształowe, nie szare, oczy Joe zrozumiała. Ma 17 lat. Od roku przechadza się po ogromnych salach i korytarzach, ubrana w ozdobne suknie, bierze udział w wystawnych kolacjach, balach. Żyje wśród zamaskowanych, tajemniczych istot w ludziach skórach. Istot niezwykle miłych, uprzejmych i hojnych, obdarowujących ją drogimi prezentami. Od roku nie widziała swojej rodziny, nie rozmawiała z nimi. Skrycie chowała w sercu ich obrazy, ale zauważyła, że z czasem ich twarze wyblakły jak stare, przedwojenne zdjęcia, na dnie nieotwieranej szuflady.
Ktoś dotknął zimną dłonią, jej nagiego przedramienia. Joe odwróciła głowę w tamtą stronę. Zobaczyła twarz, częściowo osłoniętą przez burzę blond tlenionych, prawie białych włosów. Jakie uśmiechnęła się do niej delikatnie, tymi swoimi cienkimi ustami, jak zawsze pociągnięte czarną, lekko błyszczącą szminką. Przesunęła chłodnymi palcami po jej skórze i lekkim gestem palca wskazującego, uniosła wyżej brodę Joe. Uśmiechnęła się szerzej, ukazując rząd pozłacanych zębów.
Jakie nigdy nic nie mówiła. Chyba nie umiała. Nie przeszkadzało jej to jednak w porozumiewaniu się z resztą domowników. Joe przesiadywała godzinami w ogromnym salonie, z wielkim kominkiem w rogu, słuchając niemych opowieści Jakie, ukazywanych Joe za pomocą dłoni i min. Joe bardzo lubiła Jakie, choć nigdy jej tego nie powiedziała. Wciąż pamiętała, jak Jakie zagrodziła jej drogę…
- Ślicznie wyszłaś, moja droga. Ładnie ci w farbie.- zażartował Moss, który pojawił się znikąd. -Widzisz, śmiem twierdzić, że na tym portrecie twoje oczy są jak dwa kryształki. Prawda, Jakie? - Jakie dotknęła swojego diamentowego kolczyka i wystawiła elegancko mały palec, jakby piła angielską herbatkę z niewidzialnej filiżanki.
- Racja. diamentowe.- zgodził się Moss. - Ale to nie koniec atrakcji na dziś. Wieczorem odbędzie się cudowna kolacja. zaprosiłem paru s p e c j a l n y c h gości...... Ucieszysz się, kochana.- Inny uśmiechną się tajemniczo i wyszedł, sunąc spokojnie i bezszelestnie.
- No to trzeba cię przygotować, nie Jakie? Moss najwyraźniej dał nam wolną rękę. - stwierdził Kyle, biorąc Joe pod rękę.
- O, nie. Nie lubię, gdy mówisz takim tonem.- Joe zmarkotniała. Ostatnim razem, gdy Moss umył ręce od ubioru Joe, dziewczyna wyglądała jak gotycka laleczka z przezroczystą skórą i napuszonymi włosami, pełnymi opalizujących pereł. Połączona inwencja twórcza Jakie i Kyla oraz paru przypisanych jej służących.
- Nie bój się, dzisiaj będziecie miały z Jakie babskie malowanie. Ja wam nie będę przeszkadzał. - zarzekł się Kyle, oddając ramie Joe, blond dziewczynie, która roześmiała się bezgłośnie.
Gdy zamknęły się za nimi drzwi sypialni Joe, dziewczyna już wiedziała, że to nie będzie łatwa przeprawa. Joe została usadowiona na fotelu przed ogromną toaletką z kości słoniowej i unieruchomiona spojrzeniem swojej towarzyszki. Zaczęły się tortury. Joe zaczęto szarpać za włosy, układając z jej czarnych kosmyków prawdziwe dzieła sztuki. Jej twarz stała się prawdziwym płótnem, gdy Jakie nakładała na  jej policzki kolejne warstwy kolorów, sprawiając, że Joe wyglądała na parę lat starszą i do tego niezaprzeczalnie piękną. W końcu Jakie wyprostowała się, a Joe mogła przejrzeć się w lustrze. Była ładna. Bardzo ładna. Miała gładkie, wysoko spięte w luźny kok włosy. Dodatkowo fryzurę przytrzymywał srebrny grzebień, wysadzany jasnymi, drogimi kamieniami. Za sprawą klejnotów w włosach, jej oczy, o długich rzęsach, rozbłysły jakimś nowym, nieznanym blaskiem, rozjaśniając twarz dziewczyny. Usta miała jasne, nie przesadnie umalowane. Już nie popękane, ale zadbane i jedwabiście gładkie.
- Jakie, jestem pod wrażeniem. Naprawdę.- pochwaliła Joe. Jakie tylko się uśmiechnęła i skromnie wzruszyła ramionami, jakby wykonane przez nią dzieło sztuki, nie było wcale czymś nadzwyczajnym.
Teraz przyszedł czas na prawdziwe tortury, bo oto przed Joe stanął manekin ubrany w wytworną, wiktoriańską suknię z ciężkim gorsetem, który już za parę minut miał wylądować na drobnych biodrach Joe. Dziewczyna ze strachem przełknęła ślinę.
- Wiesz, sama nie wiem. Jakoś siebie w tym nie widzę.- popatrzyła nieśmiało na Jakie. Ta jednak lekceważąco machnęła dłonią o długich, złotych paznokciach i zabrała się do ściągania kreacji z manekina.
Po paru minutach Joe miała na sobie piękną, ciemną spódnicę z wieloma koronkami i falbanami i właśnie cierpiała, niemiłosiernie pozbawiana tlenu przez Jakie, która zmagała się ze szwami gorsetu. Joe od razu znienawidziła tę suknię. Nie polubiła jej nawet, gdy ujrzała siebie, w pełnej krasie, wyglądającą jak królowa, w odbiciu wielkiego lustra. Gdy ubrała czarne pantofelki, wyszła ze swojej sypialni. Jakie, została w środku, żeby się przebrać. Stojąc przy białym filarze u szczytu schodów, usłyszała za sobą ciche gwizdnięcie, pełne aprobaty. Odwróciła się z trudem, gdyż gorset był naprawdę ciasny. Ujrzała zbliżającego się w jej kierunku, Kyla ubranego w ciemny, pasujący do jej stroju, smoking. Chłopak uśmiechał się wesoło. Podszedł do niej i wziął ją za rękę.
- Wyglądasz olśniewająco.- oświadczył wpatrując się w jej oblicze. Joe prawie utonęła w bursztynie jego oczu.
- Dzięki, ty też, całkiem nieźle. Nie olśniewająco, ale całkiem nieźle. - odpowiedziała Joe uśmiechając się do niego, najładniej jak tylko potrafiła. Nie odczuwała stresu przed kolacją. To tylko dobre jedzenie i mili ludzie. Ludzie...
Z sypialni Joe wyszła Jakie, ubrana w szeroką, zwiewną, karmelową sukienkę. Joe zauważyła, że jej gorset wygląda na dużo wygodniejszy i lżejszy.
- Panienki gotowe?- spytał szarmancko Kyle. Obie z Jakie kiwnęły głowami.- No to w drogę.- oświadczył chłopak, ofiarowując obu swoje ramiona, uśmiechając się przy tym zabójczo do Joe.
Cała trójka zeszła po długich schodach do wielkiej, długiej sali z przepięknych, dębowym stołem. To tam, wśród miliona długich świeczek, zawsze odbywały się najwystawniejsze uczty. Joe, Kyle i Jakie weszli do środka. Oblał i ciepły blask płomieni świec, tańczących na ścianach. Moss już na nich czekał, siedząc przy na wpół zastawionym  stole. Zabawiał rozmową gości. Joe popatrzyła po ich twarzach. Nagle świat się zatrzymał. Wokół Joe zrobiło się całkiem cicho, a ciepły blask świec przygasł. Wśród całkowicie nieznanych gości w przepięknych kreacjach siedziało tych dwoje. Niepewni, uważni i spostrzegawczy. Jak owce wśród stada wilków, w każdej chwili gotowe do ucieczki. Moss oderwał się od rozmowy z jakąś elegancką damą, która cały czas się szeroko uśmiechała. Wstał i rozłożył ręce, jak ojciec witający dzieci.
- Witaj, Josephine. Mam nadzieję, ze podoba ci się m ó j prezent! Wszystkiego najlepszego, urocza! - Moss usiadł, a gwar rozmów rozbrzmiał na nowo. Jednak ich sens nie interesował Joe. Dziewczyna cały czas wpatrywała się w pociągnięte strachem oblicza Cloe Spencer i Josepha Jonesa.

2 komentarze: