Joe była bardzo smutna. Smutna już dłuższy czas.
Nawet nie pamiętała kiedy ostatni raz uśmiechnęła się, choćby i tylko
troszeczkę. Jakby się tak zastanowić, to nie była do końca pewna, czy jeszcze
potrafi się śmiać. Odłożyła szarą książkę na czarną półkę i usiadła na
burym fotelu w swoim ciemnym, mglistym pokoju. Podciągnęła kościste kolana pod
brodę i oparła o nie lekko głowę. Potoczyła niebieskimi, matowymi oczami po
pomieszczeniu. Wszystko, wszystko bez wyjątku miało tu mroczne barwy. Nawet zielony
pluszak, Napoleon był brudny, oblepiony dziwną mazią strachu i smutku. W
tym pokoju nie było radości. Radość- pomyślała Joe-ciekawe co to?
Do uszu Joe doszło delikatne, nieśmiałe
pukanie. Odwróciła głowę w tamtą stronę. Wpatrywała się tępo w ciemne
drzwi swojego pokoju. Przez chwilę nic się nie działo i w pokoju zaległa
przyjemna cisza. Nagle klamka poruszyła się i drzwi uchyliły się lekko. Ze
szpary wyjrzało duże niebieskie oko, prawie takie samo jak oko Joe. Tyle że
oczy dziewczyny były matowe, jakby obumarłe, a źrenica widoczna w szparze była
żywa i lśniła w półmroku pomieszczenia jak błędny ognik na legendarnych
moczarach. Joe podniosła z trudem głowę, która teraz była jakby z ołowiu.
Ciążyła okropnie na karku. Lśniące oko mrugnęło a zaraz potem drzwi otworzyły
się szerzej i do pokoju wszedł wolno chłopak. Miał 11 lat. Stanął na środku
szarego dywanu. Przez chwilę patrzył dziewczynie prosto w oczy. Oceniał jej
stan.
- Tata kazał powiedzieć, że jest obiad. Masz przyjść Joe- powiedział głośno
i pomału. Mocno zaznaczył sens drugiego zdania.Gdy tylko przekazał wiadomość wyszedł szybko z pokoju, nie zamykając za sobą drzwi. Joe była zła. Zła, że zostawił otwarte na oścież drzwi. Że tu przeszedł. Że ojciec nie zostawi jej samej. Czy nie rozumie, że jego obiady są ohydne? Jeśli w ogóle pseudo-mięsny pulpet z chemicznym sosem z knajpy za rogiem można nazwać obiadem. Gdyby tylko mama tu była. Ona robiła najlepsze obiady na świcie. Wszystko było pyszne. Przygotowywane starannie z miłością.
Ale mamy już nie było. Joe cały czas czuła się
jakby ukochana osoba miała zaraz wrócić. Może z długiego urlopu, spaceru,
skądkolwiek... Wciąż czuła wszędzie jej zapach. Jej perfumy i krem do rąk. Na
ścianach wisiały rodzinne zdjęcia, na których mama śmiała się wesoło. W kuchni
na lodówce przyczepiona magnesem, z jakiś jogurtów, wisiała urodzinowa laurka.
Laurka była cała pomazana różowym brokatem, a na środku namalowany był ręką
dziecka żółty tulipan. Mały braciszek Joe zrobił tę kartkę na 39 urodziny mamy.
Jej ostatnie.
Rozdział jest świetny :) zapraszam do mnie forever-never-end.blogspot.com :)
OdpowiedzUsuńDziękuję +D
OdpowiedzUsuńNa pewno zajrzę do Ciebie